Artykuł w wersji audio
Zapada zmrok, Andrzej Duda zagląda na Twittera. Trudno, żeby prezydent udzielał się wirtualnie w ciągu dnia – funkcja wymaga, żeby przemawiał, podpisywał ustawy, odbywał oficjalne wizyty dyplomatyczne. W połowie maja spotkał się w Rzymie z premierem Matteo Renzim, w Akademii Obrony NATO wzywał do dialogu w sprawie kryzysu migracyjnego, razem z małżonką uczestniczył w obchodach 72. rocznicy zakończenia bitwy na Monte Cassino. Nocą pozdrawiał z Rzymu internautów, dziękując im za pamięć i „wiele dobrych słów” (15 maja obchodził imieniny, dzień później – urodziny). Dociskany w sprawach politycznych, nie odpowiada albo szybko dyskusje ucina („Szkoda dyskutować, lepiej omijać”). Za to w sprawach obyczajowych, osobistych głos zabiera chętnie i bez skrępowania.
Internauci są zresztą dociekliwi bez żenady, urząd prezydenta jakoś ich nie odstrasza i nie dystansuje. Gdy Duda wspominał w sieci swoją maturę, Samuel Pereira wypomniał mu wiek, nazwał go dziadkiem. „Córka nic mi jeszcze nie mówiła… Ale jestem gotowy ;-)))” – odparł prezydent. „Gotowy, żeby zostać dziadkiem” – podchwyciły media. Gdy te same media spekulowały, że relacje Dudy z pierwszą damą nieco się ochłodziły, ten – niby mimochodem – opowiadał na Twitterze, że zawsze lubili trzymać się za ręce, a „Agatka” zachwyca go niezmiennie od 26 lat.
Uczniom prezydent życzy powodzenia, nieszczęśliwie zakochanych pociesza („Coś się kończy, coś zaczyna… ;-)”), z rówieśnikami wspomina dawne czasy, odwzajemnia pozdrowienia. „Chciałabym pochwalić się Panu Prezydentowi 5, którą dostałam z chemii. Czy jest Pan Prezydent dumny ze mnie?” – pyta młoda internautka. Duda na to wylewnie: „Brawo! Serdeczne gratulacje! To Pani powinna być z siebie dumna i Rodzice. Dumni powinni być Ci co mają zasługi w sukcesie:-)”. W ramach premii za stopień dodaje dziewczynę do obserwowanych. Ta dołącza więc do elitarnego, choć osobliwego grona osób, które Duda śledzi na Twitterze – nastolatków z nickami, które czasem wstyd powtórzyć na głos (wymieńmy tylko kilka: „kupa z majorki”, „ruchadło leśne”, „karolina wazelina”, „fiutek majkula”). Ba, prezydent śledzi nawet sfingowane konto Jarosława (Jarka) Kaczyńskiego.
Jeśli ktoś nie dowierza, że to prezydent we własnej osobie podejmuje dyskusje na Twitterze, są dowody – Duda od czasu do czasu pokazuje twarz, publikuje selfie (jak przyznaje, woli określenie „selfie” niż „samojebki”). Jako żywo – Andrzej Duda w wydaniu mniej oficjalnym, bez krawata, czasem i bez marynarki.
Objawy
Marek Magierowski, szef biura prasowego Kancelarii Prezydenta, w rozmowie z Moniką Olejnik w Radiu Zet wyjaśnił, że „prezydent jest sową”, ma zwyczaj pracować po nocach, nie powinno więc dziwić, że i w sieci się o tej porze uaktywnia. Komentatorzy podnoszą, że dobór rozmówców Andrzeja Dudy budzi jednak wątpliwości, szkodzi Polsce wizerunkowo, godzi w powagę urzędu, że to jakoś ogólnie nie uchodzi. Były prezydent Aleksander Kwaśniewski, również w Radiu Zet, zalecał Dudzie powściągliwość i ostrożność. Agnieszka Kublik z „Gazety Wyborczej” wysłała Kancelarii Prezydenta szereg zapytań. „Czy używane przez tych twitterowiczów słowa powszechnie uważane za wulgarne nie ujmują głowie państwa dostojeństwa, godności i szacunku?” – dociekała. Kancelaria odpowiedziała, że wpisy zamieszczane na prywatnym profilu prezydenta „nie stanowią informacji o działaniach podejmowanych przez Prezydenta RP Andrzeja Dudę w ramach sprawowanego urzędu”, nie są więc informacjami publicznymi.
Obserwatorzy życia publicznego nie mogą się nadziwić, ale sami internauci – zwłaszcza ci z młodszych pokoleń, tzw. wirtualni tubylcy, wyposażeni od dziecka we wszelkie technologiczne instrumenty – są dla Dudy wyrozumiali. Bo wiedzą, że mogą to być w jakiejś mierze przejawy FOMO, fear of missing out, czyli obawy, że jeśli na chwilę wyłączymy się z sieci, to coś istotnego nas ominie. Rodzaj przeczucia, że ekscytujące, ciekawe zdarzenia zadzieją się bez naszego udziału, bo na przykład chwilowo straciliśmy zasięg albo byliśmy zmuszeni się wylogować. Tak to przynajmniej definiuje Oxford Dictionary, który zanotował ten skrótowiec w 2013 r., co oznacza, że zjawisko – oraz samo wyrażenie – wystarczająco się rozpowszechniło.
„Rozprzestrzenia się to jak wirus” – mówił w jednym z wywiadów Patrick McGinnis, przedsiębiorca, pisarz i autor akronimu. Chodził mu on po głowie na przełomie lat 2003–04, kiedy przyglądał się i próbował opisywać życie codzienne studentów (w tym własne) Harvard Business School. Tuż przedtem, gdy pojawił się Facebook (był już Friendster), i chwilę po zamachu na World Trade Center. „Było to tak traumatyczne, że wszyscy chyba zapragnęli zapełnić bez reszty każdy dzień. A jednocześnie – to za sprawą postępu technologicznego – poczuli, że wiele ich omija”. Wystarczyło zaszczepić to poczucie niepewności innym ludziom i udostępnić im dowolną platformę, która sprzyja porównaniom. Podsunąć Facebooka, Instagram i ogół aplikacji zestawiających zdjęcia, osiągnięcia, przeżycia.
Wątek FOMO regularnie powracał, zwłaszcza przy okazji powstawania kolejnych serwisów społecznościowych. W USA w 2011 r. głośny był zwłaszcza wpis blogowy Cateriny Fake, współzałożycielki serwisu fotograficznego Flickr. Do niedawna – pisze Fake – przeciętny człowiek zastanawiał się, czy spędzić sobotni wieczór w samotności, czy jednak gdzieś się wybrać. Teraz nie ma wątpliwości, że powinien wyjść z domu, ale wciąż się zastanawia, czy wybrał właściwą imprezę? Na tym polega podstępność FOMO – media społecznościowe wciąż podpowiadają, gdzie i co się dzieje. Nie sposób być wszędzie, ale skąd wiadomo, że wybrało się właściwie? „Nigdy nie mieliśmy takiej świadomości, że tyle się dzieje – zauważa Fake. – To tak jak z kuponami na siłownię, z filmami Bergmana, ustawionymi w Netflixie w kolejce do obejrzenia, tak jak ze stosem nieprzeczytanych jeszcze wydań »New Yorkera« – obserwowanie strumienia wieści od naszych znajomych i tych płynących ze świata daje nam poczucie, że uczestniczymy”.
Poczucie oczywiście złudne. Kupon na siłownię nie czyni z człowieka sportowca, stos książek czy gazet – czytelnika. Tak samo śledzenie wpisów na ścianach znajomych nie sprawi, że doświadczymy dokładnie tego co oni. Przemożna potrzeba bycia na bieżąco więzi jednak skutecznie, sprawiając, że zainfekowani FOMO rozpoczynają i kończą dzień od zaktualizowania informacji z sieci, regularnie sprawdzają skrzynkę mailową, czują ekscytację na dźwięk powiadomienia w smartfonie czy na widok nowej wiadomości na Facebooku. Oraz nieodzowny lęk, że bez tych codziennych rytuałów umknie im coś istotnego.
Przebieg
FOMO zagraża w szczególności wspomnianym już internetowym tubylcom, czyli najmłodszym pokoleniom. Głównie dlatego, że nie znają innej niż tak stymulująca rzeczywistości. Z badań Liberty Mutual Research Institute for Safety, przeprowadzonych na 1622 amerykańskich nastolatkach, wynika, że młodzi nie tylko esemesują, prowadząc auto, ale też oglądają filmiki na YouTube, pstrykają selfie, przeglądają tweety. Nawykli do modnego nie tylko w sieci, bo też w sferze edukacyjnej i zawodowej, multitaskingu, czyli wielozadaniowości. Psychologowie widzą w FOMO chorobę cywilizacyjną, znak czasów. Zarazić może się więc ostatecznie każdy, kto ulegnie czarowi internetu, niezależnie od wieku i profesji.
Zaczyna się wcześnie i niewinnie – od ukłucia zazdrości względem tych osób, które wiodą na pozór ciekawsze życie i które dają temu w internecie liczne świadectwa. Później nachodzą człowieka wątpliwości, czy i co właściwie powinien robić, z jakich propozycji skorzystać, które odrzucić, kogo naśladować. Na końcu zaś każda decyzja i tak wydaje się błędna (wszak będąc gdzieś, gdzie indziej mnie nie ma).
I młodzi, i starsi uzależnieni od sieci stwarzają realne zagrożenia dla otoczenia i samych siebie. Miewają kłopoty z koncentracją (prezydentowi tego nie życzymy), ze snem (te już prezydent najwyraźniej ma), żyją w ciągłym stresie (współczujemy), coraz rzadziej kontaktują się z innymi bezpośrednio, rzadziej nawet patrzą w oczy (takich sposobności prezydentura dostarcza szczęśliwie sporo). Mają też tendencję do odkładania różnych spraw na potem (od prezydenta oczekuje się czegoś zgoła odmiennego). FOMO wykracza poza świat wirtualny, pozostawiając w poczuciu niedosytu informacji i niezdecydowania również w innych sferach codzienności. Istnieje nawet osobne zjawisko – FOBO, fear of better option. Czyli obawa przed tym, że jakąkolwiek decyzję w życiu się podejmie, zawsze można było wybrać inaczej (w domyśle: lepiej). A to już rodzi trwałą, dojmującą frustrację.
Czy ludzie władzy cierpią na FOMO? Nie ma na ten temat osobnych badań, ale samo zjawisko łatwo u nich wywołać, wszak do aktywności w internecie są z urzędu zmuszeni, zwłaszcza jeśli chcą zachować łączność z wyborcami, pokazać się jako swoi, ludzcy. W rankingach popularności niezmiennie prowadzi Barack Obama, nie ogranicza się bowiem do suchych komunikatów, publikuje sporadycznie, wtedy tylko, gdy faktycznie ma coś do powiedzenia. Równoważy treści służbowe i prywatne. Lub raczej: czyni to w jego imieniu sztab ludzi, zaangażowanych do pracy przy wszystkich możliwych serwisach społecznościowych, od YouTube, przez Vimeo, po Snapchata. Za króla tego ostatniego uważa się zresztą prezydenta Argentyny Mauricio Macriego, który za pomocą aplikacji relacjonował przebieg kampanii, pozwalając zajrzeć wyborcom za kulisy. Obamę starają się zaś gonić Donald Trump i Hillary Clinton. Na razie ścigają się jednak głównie ze sobą – oboje uprawiają na ogół kampanię negatywną, atakując kandydata przeciwnego obozu. Trump wygrywa o tyle, że wygłasza bardziej kontrowersyjne sądy, jest więc częściej cytowany. Skrajnie odmienne emocje budzi zaś w sieci premier Kanady Justin Trudeau – rozczula zwolenników, czy to ściskając się na zdjęciu z robotem, czy to z misiem panda.
Diagnoza
Andrzej Duda jakoś się jednak na tym tle wyróżnia – bo nie komunikuje, lecz dialoguje. Żaden jego poprzednik nie udzielał się w sieci z porównywalną intensywnością, a internauci doceniają, że jednak mu się chce. Eksperci od mediów społecznościowych są zgodni, że wirtualnej sprawności Duda – przynajmniej częściowo – zawdzięcza swój wyborczy sukces. Jako prezydent też na laurach nie spoczął, wciąż publikuje materiały wideo, zdaje relacje, różnym grupom odbiorców prezentuje różne oblicza. Twardemu elektoratowi przedstawia się jako człowiek zasadniczy i niezłomny, płomienny mówca i obrońca ojczyzny. Wyborcom młodym, potencjalnym, być może nieprzekonanym – jako kompan do rozmowy, który po godzinach (często nieprzyzwoicie późnych) spuszcza z tonu, uśmiecha się do zdjęć, trzyma kciuki za maturzystów, nie szczędzi emotikonów. Koniec końców pozostaje aktywny całą dobę – offline i online – do dyspozycji tych osób, które akurat zabiegają o kontakt. To na świecie ewenement, wielu przywódców korzysta zwykle ze wsparcia doświadczonych wirtualnych menedżerów. Swoje prywatne konto Duda prowadzi sam.
Aktywność w mediach społecznościowych to oczywiście element politycznej strategii, którego dziś nie wolno lekceważyć. PiS wyczuł to wcześniej niż inne partie, sprawniej też z tych narzędzi korzysta. O czym dobrze świadczy dysproporcja wydatków kampanijnych na ten cel. Na obsługę mediów społecznościowych partia Kaczyńskiego wydała 1,5 mln zł, Platforma Obywatelska – dwa razy więcej (3,13 mln). Widać niepotrzebnie. Internauci na ogół wyczuwają, kiedy nie mówi do nich polityk we własnej osobie, lecz wyćwiczony spec. Bardziej niż starannie przygotowany spot docenią relację live, nawet jeśli operatorowi chwieje się ręka, a bohater co rusz ucieka z kadru.
Z analiz Sotrendera sprzed pierwszej tury wyborów prezydenckich wynikało, że szczególnie aktywni są w sieci Bronisław Komorowski, Janusz Palikot oraz Marian Kowalski. Duda był dopiero czwarty, ale to jemu przypisuje się zwycięstwo w castingu na polskiego Obamę internetu i to pod jego wpisami internauci udzielali się najchętniej. Zdaniem ekspertów dzięki temu, że do użytkowników sieci zwracał się bezpośrednio, uprzejmie, dowcipnie. I spokojnie reagował na zaczepki.
Po zwycięskich wyborach to się u Dudy nie zmieniło. Gdy Sejm obraduje nocą, prezydent dyskutuje w internecie. Zwolennicy PiS jakoś już sobie tę porę doby zawłaszczyli. #DrugaZmiana to hasztag używany przez tych, którzy właśnie nocą „pilnują Polski”, uruchamiają się po godz. 22, debatują, punktują opozycję. Ktoś ułożył nawet wiersz dedykowany tej twitterowej gawiedzi (pisownia oryginalna): „Prawych ludzi jest tu wiele/Ja tu z Wami jak rodzina/Wspólną kawą dzień zaczynam/Popołudniu jest rewelka/Ktoś coś poda, ktoś zaćwierka/Żarty, dobre wiadomości/Radość nam na twarzach gości/A wieczorem ukochana/Pojawia się #DrugaZmiana/Zjednoczeni Tweetem, duchem/My związani z naszym Druhem/Pilnujemy tutaj Polskę/Wyrażając o Nią troskę/Czasem nasz Prezydent wpadnie/I przywita się też ładnie”. Prezydent wita się i często ich pozdrawia.
Zatem albo Duda ma za sobą wnikliwą lekturę poradników z obsługi social mediów, albo sumiennie podpatrywał światowych przywódców. Albo jednak ma FOMO.
Zaniepokojonych wypada uspokoić – rewersem do FOMO jest JOMO, joy of missing out. Wyczerpani gonieniem za nowinami i własną nadaktywnością wyciszają się i czerpią przyjemność z tego, że coś ich wreszcie omija.