Jörg Buntenbach, autor książki „Stolica tanga – Berlin”, siedzi przy stoliku w wiekowej gospodzie Max&Moritz w centrum Kreuzbergu. Sztukaterie, secesyjne witraże i drobne niebiesko-zielone kafelki na ścianach są przesycone duchem miasta sprzed ponad stu lat. Równie długa jest historia tanga w Berlinie.
Jörg poznawał ją niespiesznie – najpierw zainteresowała go pełna pasji muzyka, potem taniec. – Ale do obrazu całości potrzebne były kulisy Berlina – zapewnia. Jest Niemcem z północy, z okolic Hamburga, nad Sprewą zjawił się przed dwoma dekadami, gdy miasto zrastało się po powojennym podziale, a zapowiedzią jego dzisiejszego rozmachu był las dźwigów nad rozkopanym Potsdamer Platz.
Zaroiło się od przybyszów, którzy właśnie tutaj widzieli dla siebie szanse na nowy początek. Przyjeżdżali i z Niemiec, i z całego świata. Berlin przyciągał niczym magnes, mamiąc obietnicami i rozczarowując. To był czas intensywnej pracy od rana do zmierzchu i samotności w wielkim mieście. I wówczas okazywało się, że wolne wieczory spędzić można w atrakcyjny sposób – na milongach, czyli spotkaniach poświęconych tańczeniu tanga. Jörg robi znaczącą pauzę i mówi: – Bo tango to samo życie. Wytańczyć można w nim nadzieje i marzenia. Smutek i zawód. Tango to także szansa na nawiązanie nowej znajomości i taneczny flirt.
Jörg, zadbany mężczyzna o nienagannej prezencji, potrafi również uwodzić w rozmowie. Ma do perfekcji opanowany czarujący dystans, a przy tym umiejętność prowadzenia konwersacji w dobrym tempie, z efektownymi metaforami i pauzami dla podkreślenia point. Ta umiejętność ma oczarować kobietę i ponoć w mistrzowski sposób znają ją starsi tangueros z Argentyny.
Miłosna recydywa
Dla swojej książki Jörg wybrał metaforę romansu miasta z tangiem.