Ludzie i style

Wniebowzięci

Flightradar24: serwis dla fanów lotnictwa i nie tylko

Fragment strony serwisu Flightradar24 Fragment strony serwisu Flightradar24 Flightradar24
Największy na świecie serwis do śledzenia ruchu samolotów miał być ciekawostką, a stał się podstawowym narzędziem pracy branży lotniczej. I nie tylko.
Strona notuje obecnie już ponad 2 mln wizyt dziennie. Wśród najczęstszych gości są Niemcy, Anglicy i my, Polacy.dell640/PantherMedia Strona notuje obecnie już ponad 2 mln wizyt dziennie. Wśród najczęstszych gości są Niemcy, Anglicy i my, Polacy.
Dzisiaj Flightradar korzysta z danych z około 20 tys. odbiorników na całym świecie. Dzisiaj Flightradar korzysta z danych z około 20 tys. odbiorników na całym świecie.

Artykuł w wersji audio

Niebo huczy nad głową? Z czystej ciekawości chciałoby się w takiej sytuacji wiedzieć, dlaczego, ale przez chmury nie widać, czy samolot jest tak duży, czy po prostu tak nisko leci. Wystarczy jednak aplikacja w smartfonie, by w kilka sekund dowiedzieć się, że źródłem huku jest Airbus A330 z Warszawy do Dohy. Należąca do linii Qatar Airways sporych rozmiarów maszyna znajduje się właśnie na wysokości 11 tys. m i pruje z prędkością ponad 800 km/h. Za nieco ponad cztery godziny powinna wylądować w stolicy Kataru. Powiedział to wszystko Flightradar24 – największy i najbardziej znany na świecie serwis pozwalający śledzić ruch lotniczy. Założył go Polak, a oprócz dostarczania ciekawostek strona wykorzystywana jest na wiele innych, czasami zaskakujących sposobów.

Technicznie jestem Szwedem – przedstawia się 41-letni Mikael spod Sztokholmu, który na początku lat 80. był jeszcze Michałem z Gdyni. Jego ojciec pracował w państwowej firmie morskiej, z biurem w Szwecji. Chciał tam wyjechać na kontrakt, ale ze względu na „podejrzane poglądy” peerelowskie władze długo odmawiały wydania mu paszportu. Dostał go w 1983 r. i natychmiast skorzystał z szansy wyjazdu, zabierając do Skandynawii całą rodzinę – żonę i trójkę dzieci.

Po zakończonym pięcioletnim kontrakcie odmówił powrotu do kraju. Po kilku kolejnych latach cała rodzina zrzekła się obywatelstwa i tak Michał został Mikaelem Robertssonem. – W tamtym czasie nie można było mieć podwójnego obywatelstwa, a paszport szwedzki był po prostu bardziej praktyczny. Ale mimo to wciąż czuję się Polakiem – deklaruje. – Mam polskich rodziców, żonę Polkę i co miesiąc przyjeżdżam do Polski.

W Szwecji nauczył się podstaw programowania. Robił proste strony internetowe – jakiś portal wymiany mieszkań, potem forum turystyczne. W podróżach dostrzegł spory potencjał, zwłaszcza lotniczych. Wymyślił, że Szwedom przydałaby się porównywarka cen biletów. Jego informatyczna wiedza była jednak zbyt mała, aby coś takiego wykonać. Z pomocą przyszedł bardziej obeznany programista Olov. – Ja miałem pomysł, on umiejętności. W 2006 r. założyliśmy wspólnie firmę, a portal uruchomiliśmy w następnym roku. Miał idealnie prostą nazwę i adres domeny: Flygresor.se, odpowiednik polskich lotów.pl.

Mikael i Olov byli pewni, że strona chwyci. Ale żeby chwyciła, potrzebowali reklamy w internecie. Byli na początku drogi, z wielkim entuzjazmem, ale bez budżetu na promocję, dlatego musieli znaleźć inny niż tradycyjny sposób na zaistnienie i przebicie się w wyszukiwarce. Jak z nieba spadła Mikaelowi gazeta, w której przeczytał o sprzedawanych w Anglii odbiornikach radiowych, dzięki którym można łapać sygnał z transponderów w samolotach i sprawdzać na komputerze typ maszyn, ich pozycję, prędkość oraz wysokość. Wymyślił, że kupią dwie anteny, zamontują u siebie pod Sztokholmem i będą wyłapywać maszyny latające w promieniu 200–300 km od stolicy. Dane udostępnią jako ciekawostkę na podstronie swojej porównywarki, internauci może się nią zainteresują i będą udostępniać linki, Google zauważy tę popularność i wywinduje Flygresor na sam szczyt listy wyników.

Odbiorniki kosztowały ich po około 500 euro każdy. – To były świetnie zainwestowane pieniądze, bo popularność radaru przerosła nasze oczekiwania. Internauci zaczęli masowo wchodzić na podstronę, żeby obserwować krążące w powietrzu samoloty. Baliśmy się nawet, że obróci się to przeciwko nam, bo Google inaczej zdefiniuje stronę i przestaniemy funkcjonować jako porównywarka, a to o nią nam przecież chodziło – dzisiaj Mikael z tego żartuje, ale wtedy na poważnie się przestraszył.

Wybuch popularności

Okazało się, że pod Göteborgiem są dwa identyczne odbiorniki, a w różnych miejscach Polski cztery kolejne. Osiem anten pokrywałoby zasięgiem niemal całą Szwecję i sporą część Polski. Mikael skontaktował się z ich właścicielami i przekonał do wymiany danych. Technologia ich udostępniania była na początku dość prymitywna. – W komplecie z anteną był komputer z programem windowsowym pozwalającym na odczytywanie danych, ale tylko na własnym sprzęcie. Napisaliśmy więc program, który co minutę robił zrzuty ekranu i wysyłał je na stronę internetową. Zrzuty z każdej anteny widoczne były na stronie osobno, a do tego przynajmniej raz dziennie system się zawieszał – nie dowierza, że to wszystko jakoś działało. Trzeba było coś z tym zrobić, i to szybko, bo z dnia na dzień ruch na stronie był coraz większy. Kolejny, udoskonalony program pobierał dane prosto z odbiorników i wysyłał bezpośrednio na serwer, gdzie nakładane były na mapę Google. Od 2009 r. można więc było śledzić wszystkie samoloty na jednym ekranie, do tego na żywo.

Na przełomie 2009 i 2010 r. Mikael i Olov zarejestrowali międzynarodową domenę Flightradar24.com. Bo okazało się, że śledzenie tras lotu samolotów na ekranie komputera szalenie ludzi kręci. Na stronie opublikowali ogłoszenie dla osób, które chciałyby przesyłać dane ze swoich odbiorników. Odzew był ogromny. Zainteresowani dostawali programy, które instalowali na swoich komputerach. W ten sposób w marcu 2010 r. Flightradar miał już zasięg pokrywający niemal całą Europę.

I wtedy wybuchł ten islandzki wulkan – Mikael nawet nie próbuje wymówić jego nazwy. Ma na myśli Eyjafjallajökull, którego erupcja nastąpiła 20 marca 2010 r. Wyrzucane w powietrze pyły szybko sparaliżowały ruch lotniczy nad Europą. Media na całym świecie chciały to zobrazować, a Flightradar idealnie się do tego nadawał. – Byliśmy w największych serwisach informacyjnych: w BBC, CNN, NBC, wszędzie. Porównywali mapę sprzed wybuchu, na której w jednym momencie w powietrzu było 500 samolotów, z mapą, na której po erupcji było ich góra 5. To działało na świadomość ludzi. My dzięki temu zyskaliśmy rozgłos, o jakim nawet nie śniliśmy. Przed wybuchem mieliśmy 100 tys. odwiedzin dziennie, a nagle notowaliśmy ich po 4 mln! – w głosie Mikaela wciąż słychać przerażenie, bo taki ruch z jednej strony oczywiście cieszył, ale z drugiej był dla Flightradaru poważnym ryzykiem. – Baliśmy się, że strona padnie. Uratowało nas to, że w powietrzu praktycznie nie było samolotów i serwery nie musiały przetwarzać danych z transponderów. Gdyby taka liczba odwiedzin wydarzyła się w normalny dzień, nie wytrzymalibyśmy takiego ruchu.

Popularność nie od razu przełożyła się na zyski. Flightradar wciąż musiał sporo inwestować, przede wszystkim w odbiorniki wysyłane do strategicznych miejsc, m.in. na Grenlandię, znajdującą się przy korytarzu powietrznym z Europy do USA. Do tego dochodził zakup większych serwerów, bo choć fala odwiedzin opadła, liczba stałych użytkowników i tak znacznie wzrosła. – Pierwsze dochody pojawiły się dopiero w 2011 r., wraz z boomem na smartfony – przypomina sobie Mikael. – Zrobiliśmy aplikację, którą użytkownicy pobierali za opłatę. Flightradar zaczął być biznesem: w 2012 r. założyliśmy dla niego osobną firmę i zatrudniliśmy pierwszego programistę. Sprzedaliśmy też serwis Flygresor, bo chcieliśmy się skupić wyłącznie na jednym projekcie.

Dzisiaj Flightradar korzysta z danych z około 20 tys. odbiorników na całym świecie. Prawie połowa z nich to anteny kupione przez właścicieli strony, wysłane w miejsca, na których im zależało, a reszta to sprzęt chętnych do współpracy fanów lotnictwa. – Wciąż wysyłamy około 50 anten tygodniowo. Z licznych zgłoszeń wybieramy te, które przyszły z miejsc, gdzie mamy jeszcze „dziury”. W Europie słabo pokryty jest region Kłajpedy na Litwie, a w skali globalnej Sahara, Tybet, Amazonia oraz obszar nad oceanami – wylicza Mikael.

Ale mimo dziur, strona notuje obecnie już ponad 2 mln wizyt dziennie. Wśród najczęstszych gości są Niemcy, Anglicy i my, Polacy. To być może efekt tego, że pierwsze odbiorniki zainstalowane były właśnie w Polsce, albo tego że – jak uważa Mikael – jako naród mamy hopla na punkcie samolotów. – Widać to nawet po relacjach w mediach. W Polsce odnotowywane są wypadki awionetek czy awarie, nawet jeśli nie wydarzyły się w kraju. To nie jest standard. W Szwecji musi się wydarzyć poważna katastrofa, żeby o tym poinformowano – porównuje.

Serwis terapeutyczny

Od strony organizacyjnej Flightradar przestał być ciekawostką prowadzoną przez dwójkę zapaleńców. Serwis tworzy dzisiaj grupa około 30 osób. W zespole są programiści, graficy oraz mówiący kilkoma językami konsultanci. Stoją też za tym spore pieniądze, bo Flightradar obraca paroma milionami złotych rocznie. Jedna trzecia dochodów pochodzi z reklam, kolejna jedna trzecia z aplikacji, a pozostała część z usług sprzedawanych przede wszystkim liniom lotniczym. – Wbrew pozorom one wcale nie wiedzą, gdzie znajdują się ich samoloty – mówi Mikael. – Dla nas to potężny rynek, podobnie jak cała branża lotnicza. Mamy mnóstwo użytkowników wśród osób, które pracują na lotniskach: przy odprawach, w strefie bezcłowej, w obsłudze samolotów czy cateringu. Z aplikacji korzystają też taksówkarze i kierowcy, którzy mają odebrać kogoś z lotniska – wymienia tylko kilka przykładów zastosowania strony.

Inne bez trudu usłyszeć można od osób skupionych w licznych facebookowych grupach użytkowników serwisu, m.in. brazylijskiej, meksykańskiej, holenderskiej czy irlandzkiej. Ich członkowie przyznają, że dzisiaj bez Flightradaru to jak bez ręki. „Korzystam ze strony cztery razy w tygodniu, nie mniej, nie więcej. Jestem stewardesą i zawsze przed lotem sprawdzam, gdzie jest obecnie samolot, na którego pokładzie będę pełnić służbę” – pisze Jeroen z Holandii. A Islandczyk Gudni, strażak z lotniska Keflavik: „Zainstalowałem aplikację, żeby w razie potrzeby wiedzieć, jak daleko jest samolot, który będzie lądował awaryjnie, czy jaki to typ maszyny”.

Ważna jest jeszcze ciekawość czy bardziej lotnicza fascynacja, czasami wręcz nałóg. Przykładem nałogowca jest Benny, 51-letni Szwed. – Jestem lotniczym nerdem – mówi bez ogródek. – Lotnictwo wciągnęło mnie w 1972 r. Na działającym wówczas w Malmö lotnisku Bulltofta wylądował porwany samolot. Mój ojciec miał znajomych w porcie, więc pojechaliśmy tam i słuchaliśmy korespondencji między porywaczami a wieżą. Spodobało mi się na lotnisku. Przyznaje, że początek jego zainteresowania lotnictwem był dość dramatyczny: – W wieku 21 lat zachorowałem na cukrzycę, zostałem, jak to się w lotniczym żargonie mówi, uziemiony, i od tego czasu kompletnie się samolotom poświęciłem. Flightradaru używam, odkąd powstał, chyba z 10 lat temu, prawda? W domu mam osobny duży telewizor z obrazem ze strony, którego nigdy nie wyłączam. Podgląd na Flightradar mam też w vanie – na dowód przysyła zdjęcia wnętrza samochodu.

Są wreszcie mniej oczywiste zastosowania strony. Kilka miesięcy temu Mikael zeznawał jako świadek w sprawie Szweda oskarżonego o przemyt narkotyków na pokładzie awionetki. Dzięki Flightradarowi policja śledziła trasy jego podróży, aby rozpracować szajkę handlarzy. Kuba, 20-letni, mieszkający nieopodal Okęcia spotter, zwraca uwagę na terapeutyczną moc serwisu: – Znam przynajmniej kilka osób, którym Flightradar pomógł przełamać strach przed lataniem. Bały się katastrofy. Gdy weszły na stronę i zobaczyły, że w powietrzu znajduje się jednocześnie nawet 1415 tys. maszyn i żadna nie spada, uspokoiły się.

Katastrofa na 100 tys. widzów

Flightradar ma konkurencję, i to silną – uruchomione później od strony Mikaela serwisy Radarbox i Planefinder oraz starszą o dwa lata witrynę FlightAware. Ta ostatnia założona została w Houston i szybko zdobyła popularność w USA. Użytkownicy chwalą jednak serwis za profesjonalizm i czytelny interfejs.

Spotterzy i fani serwisów tego typu są bardzo aktywni w serwisach społecznościowych. Najczęściej dzielą się obserwacjami rzadkich maszyn przelatujących w pobliżu swoich domów oraz wychwytywanymi przez nich nietypowymi sytuacjami, ale zdarzają się naprawdę emocjonujące sytuacje. Jak ta sprzed kilku lat, gdy na Morzu Karaibskim rozbił się niewielki samolot. Maszyna leciała z zachodniej części USA w kierunku Kuby. Nad Florydą pilot zgłosił dekompresję kabiny. Zanim stracił przytomność, zdążył nadać sygnał SOS. Ktoś opublikował informację o problemach maszyny na Twitterze, a news błyskawicznie się rozszedł. – Na stronie natychmiast zrobił się duży ruch – wspomina Mikael. – Lot samolotu śledziło około 100 tys. osób. Maszyna minęła Florydę i leciała na autopilocie prosto na południe. Przeleciała nad Kubą i tuż za nią zaczęła się szybko zniżać. Musiało się skończyć paliwo. Nie zdołała dolecieć do Jamajki, wpadła do morza niedaleko przed nią. Oglądaliśmy na żywo katastrofę. Poczułem wtedy ogromną bezradność, bo nic nie można było zrobić – to ta ciemniejsza strona Flightradaru.

Ta jaśniejsza na szczęście daje o sobie znać częściej. To wpisy rodzin lub przyjaciół śledzących lot bliskich. Nietrudno je znaleźć. „Kilkanaście lat temu martwiłbym się, czy moje dzieci dotarły do Norwich” – tweetuje Steven z niewielkiej miejscowości w angielskim hrabstwie Suffolk, od którego Norwich oddalone jest o 1,5 godz. drogi autem. „Dzisiaj obserwuję, jak wracają do domu z południowej Afryki”.

Polityka 26.2017 (3116) z dnia 27.06.2017; Ludzie i Style; s. 88
Oryginalny tytuł tekstu: "Wniebowzięci"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną