Ludzie i style

Zbrodnia założycielska

Indianie, wyrzut sumienia

Rezerwat Standing Rock, obóz Indian uczestniczących w proteście 300 plemion przeciwko budowie ropociągu. Rezerwat Standing Rock, obóz Indian uczestniczących w proteście 300 plemion przeciwko budowie ropociągu. Stephanie Keith/Reuters / Forum
Nie kradnij. Chyba że kradniesz od Indian. Nie zabijaj. Chyba że zabijasz Indian – oto pastisz zasad cywilizacji, która podbiła Amerykę, w ustach jednego z indiańskich liderów. Dwie wydane właśnie książki pozwalają prześledzić, co się w tej kwestii zmieniło.
Rozrachunki ze zbrodnią założycielską USA nie toczą się w realnej polityce, lecz w literaturze.wellcomeimages.org/Wikipedia CC BY 4.0 Rozrachunki ze zbrodnią założycielską USA nie toczą się w realnej polityce, lecz w literaturze.
Historia relacji osadników, a potem państwa USA z rdzennymi mieszkańcami to dzieje zdrad i niedotrzymanych obietnic.Museum of Photographic Arts Collections/Wikipedia Historia relacji osadników, a potem państwa USA z rdzennymi mieszkańcami to dzieje zdrad i niedotrzymanych obietnic.

Artykuł w wersji audio

Nieszczęście rdzennych mieszkańców Ameryki, zwanych potocznie Indianami, polegało na tym – jak pisano na początku XX w. – że „stanęli na drodze ekonomicznego rozwoju świata”. Choć od pół wieku – wyznaczanego symboliczną datą buntu 1968 r. – rewizjoniści historii USA piszą o zagładzie Indian dokonanej przez Anglików, europejskich osadników, a potem państwo amerykańskie, wiedza o tej zbrodni założycielskiej Stanów Zjednoczonych nie jest częścią powszechnej świadomości. Nie płynie z niej reparacyjna polityka wobec potomków ocaleńców. Jest nawet gorzej: ludobójstwo, z którego narodził się naród amerykański – jak mówił Martin Luther King – podniesiono do rangi „wzniosłej narodowej krucjaty”.

Najmocniejszy głos państwa amerykańskiego o zbrodniach wobec Indian wypowiedział dwie dekady temu nie prezydent, nie żaden minister, lecz urzędnik niskiej rangi – wicesekretarz ds. Indian w Departamencie Zasobów Wewnętrznych. Cytuje go reporter Maciej Jarkowiec w książce „Powrócę jako piorun. Krótka historia Dzikiego Zachodu”: „W czasie ekspansji Stanów Zjednoczonych na zachód Biuro [ds. Indian] brało udział w czystkach etnicznych dokonywanych na indiańskich narodach. Wojna zawsze niesie ze sobą ludzkie tragedie, ale celowe rozsiewanie chorób, wytrzebienie bizonich stad, używanie alkoholu jako narzędzia do wyniszczenia społeczności, a także tchórzliwe mordowanie kobiet i dzieci konstytuują tragedię na tak przerażającą skalę, że nie można brać jej na karb nieuchronnego zderzenia odmiennych modeli cywilizacyjnych”.

Reporter przytacza komentarz historyka o podziwie Hitlera dla metod eksterminacji Indian. Wstrząsającym kontrapunktem jest wpis do księgi gości w muzeum Indian w Waszyngtonie: „Indianie, przestańcie robić z siebie ofiary!”.

Dopóki rośnie trawa

W całych Stanach żyje dziś dwa i pół miliona Indian, należą do 500 plemion. Milion z nich mieszka w 326 rezerwatach. Statystyki mówiące o życiu w rezerwacie Pine Ridge w Dakocie Południowej, który odwiedził Jarkowiec, deprymują. To drugi co do wielkości rezerwat indiański, liczący 30 tys. mieszkańców. Pars pro toto. Na pięciu dorosłych czterech nie ma pracy, roczny dochód na głowę mieszkańca – 4 tys. dol. (13 razy mniej niż w całym kraju), śmiertelność noworodków – trzy razy większa niż średnia USA; odsetek samobójstw wśród młodych – cztery razy większy. Narkomania i narkobiznes, alkoholizm, depresja, zła opieka medyczna. Ludzie żyją tu krócej o 10 lat niż w ubogiej Afryce: średnio 50 lat. Trzeci Świat – tzn. świat pokolonialny – wewnątrz najbogatszego mocarstwa.

„Wysiedlenie Indian z ich terytoriów, jak to elegancko nazwano, oczyściło ziemię pod osadnictwo białych między Appalachami a Missisipi, uprawę bawełny na Południu i uprawę zboża na Północy, umożliwiając dalszą ekspansję, imigrację, kopanie kanałów, budowę linii kolejowych, wznoszenie nowych miast – słowem: tworzenie ogromnego kontynentalnego imperium rozciągającego się aż po Ocean Spokojny” – pisał w „Ludowych dziejach Stanów Zjednoczonych” legendarny historyk rewizjonista Howard Zinn. „Nie da się dokładnie obliczyć, ile istnień ludzkich pochłonęło to przedsięwzięcie; cierpienia związanego z ekspansją Stanów Zjednoczonych nie sposób oszacować nawet w przybliżeniu, a mimo to większość podręczników do historii czytanych przez nasze dzieci traktuje tę kwestię pobieżnie”.

Nawet liberalna twarz wśród ojców założycieli USA Thomas Jefferson, który początkowo chciał usuwać osadników wkraczających na terytoria Indian, pisał u kresu życia: „Ileż znoju poświęciliśmy, by ucywilizować tę nieszczęsną rasę. [A] oni odpłacając nam dezercją i barbarzyństwem, dają usprawiedliwienie własnej zagładzie”. Jako prezydent ordynował przesiedlenia, mimo że Indianom gwarantowano ich ziemie „dopóty, dopóki rośnie trawa lub płynie woda”.

Historia relacji osadników, a potem państwa USA z rdzennymi mieszkańcami to dzieje zdrad i niedotrzymanych obietnic. Wojny i najazdy, masowe przesiedlenia – „szlaki łez”, w czasie których Indianie umierali tysiącami – dzielenie ziemi, tj. rozbijanie kolektywnej własności, przekupstwa i intrygi, łamanie traktatów i narzucanie podatków, zakaz wnoszenia skarg do sądów i przymusowa asymilacja – oto narzędzia cywilizowania „nieszczęsnej rasy” przez państwo amerykańskie.

Zbrodniom towarzyszyły rasistowskie uzasadnienia. „Barbarzyński lud, który utrzymuje się dzięki skąpym i niepewnym zdobyczom łowieckim, nie może żyć w kontakcie z cywilizowanym społeczeństwem” – pisał autor periodyku „North American Review” w 1830 r. Wysiedlenia służyły – jego zdaniem – „rozwojowi cywilizacji i postępowi”.

„Usunięcie Indian było niezbędne, aby móc wykorzystać rozległe obszary Ameryki pod uprawy, rozwinąć tam handel, wprowadzić rynki, pieniądze i rozwinąć nowoczesną gospodarkę kapitalistyczną” – pisał Zinn, krytyk przywódców swojego kraju. Tymczasem Indianie, jak twierdził inny historyk, nigdy nie zrozumieli idei prywatnej własności ziemi – „było to dla nich czymś równie niepojętym jak prywatna własność powietrza”, czuli się częścią natury „jak skały i drzewa, zwierzęta i ptaki”.

Krótka historia Dzikiego Zachodu to także krótka historia kapitalizmu w Ameryce i jego zderzenia ze społecznościami, dla których najazd osadników z ich kapitalistycznymi zasadami był jak – powiedzmy – inwazja z opowieści science fiction: kosmitów każących podbitym chodzić na głowie i do tyłu.

I kto tu jest dzikusem?

Główny bohater książki „Powrócę jako piorun” Russell Means, nazywany czasem indiańskim Martinem Lutherem Kingiem, jako chłopiec pytał w szkole, dlaczego w podręcznikach nie ma nic o Indianach. Nauczyciel odrzekł, że Indianie nie mają historii. W USA obchodzi się za to Dzień Kolumba. Genueńczyk odkrył ziemię bez ludu, którą zasiedlił lud bez ziemi?

Przodkowie Indian przybyli z Azji prawdopodobnie 25 tys. lat temu i stworzyli najróżniejsze cywilizacje i społeczności, o różnej organizacji i podziale pracy.

Na przykład: około tysiąca lat p.n.e. ludy Zuni i Hopi na terenach dzisiejszego stanu Nowy Meksyk wznosiły – jak pisał Zinn – „budowle porównywalne ze stawianymi wówczas w Egipcie i Mezopotamii”. Kanały nawadniające i tamy Indianie znali kilkanaście stuleci przed pojawieniem się Europejczyków; zajmowali się też ceramiką i tkactwem.

W czasach Chrystusa w dolinie rzeki Ohio rozwijała się cywilizacja budowniczych kopców świątynnych, a pięćset lat później w dolinie Missisipi autochtoni rozwijali zaawansowane jak na swój czas metody upraw. Mieli metropolię liczącą 30 tys. mieszkańców, rzemiosło i usługi, w tym produkcję narzędzi i biżuterii; zajmowali się tkactwem i ceramiką.

Plemiona z Ligi Irokezów, żyjące na terenach Pensylwanii i stanu Nowy Jork, stworzyły społeczeństwa bardziej egalitarne niż ówcześni Europejczycy. Ziemia była własnością wspólnoty, plony i zdobycze myśliwskie dzielono między mieszkańców. W czasach podboju w XVII w. pewien misjonarz zauważył, że wśród Irokezów nie ma nędzarzy, co uznał za efekt troski wspólnoty o słabszych i chorych. Pozycja kobiet była silniejsza niż w Europie, a wobec dzieci nie stosowano surowych kar.

„Wszystko to było – konstatował Zinn – skrajnie odmienne od europejskich wartości, które przywieźli ze sobą pierwsi koloniści – przybysze ze społeczeństwa podzielonego na bogatych i biednych, rządzonego przez kapłanów, gubernatorów i męskie głowy rodzin”.

Bardzo bezpośrednio o zderzeniu cywilizacji europejskiej z indiańską wypowiedziała się w rozmowie z Maciejem Jarkowcem pewna barmanka w Dakocie Południowej: „To my, biali, jesteśmy dzikusami”.

Przekleństwo surowców

Owo zderzenie nie ma końca, a historia, która się wydarzyła, nie jest – wbrew rzymskiej maksymie – nauczycielką życia. Gdy w 2016 r. w rezerwacie Standing Rock Indianie z 300 plemion zorganizowali wielki protest przeciwko budowie ropociągu, rząd USA wziął pod uwagę ich głos tak jak zawsze. Przez kilka miesięcy policja atakowała 10-tysięczne miasteczko namiotowe, ludzie wykruszali się, a w końcu Donald Trump cofnął przychylną dla Indian decyzję Baracka Obamy i budowa ropociągu ruszyła pełną parą. Szef koncernu Energy Transfer przekazał na kampanię Trumpa 103 tys. dol. Znowu stanęli na drodze...

Rozrachunki ze zbrodnią założycielską USA nie toczą się w realnej polityce, lecz w literaturze. Jedną z najbardziej wstrząsających – a to za sprawą perwersyjnych okoliczności – opisuje reporter „New Yorkera” David Grann w wydanej właśnie po polsku książce „Czas krwawego księżyca. Zabójstwa Indian Osagów i narodziny FBI” (w USA wyszła trzy lata temu).

W latach 70. XIX w. rząd przesiedlił Osagów z ich terytoriów w Kansas do Oklahomy. Na nieurodzajnych, skalistych terenach mieli mieć spokój – żadnego osadnika nie skusi nieurodzajna ziemia. Tymczasem na początku XX w. odkryto tu jedne z największych w USA złóż ropy naftowej. Jej poszukiwacze płacili Osagom za dzierżawę ziemi i prawa do eksploatacji. Członkowie plemienia zgromadzili sumę będącą odpowiednikiem dzisiejszych 400 mln dol. i stali się najbogatszym ludem na świecie per capita. „Patrzcie państwo! – pisała prasa. – Indianie, zamiast przymierać głodem... cieszą się bogactwem, które wzbudza zazdrość wszystkich bankierów”.

Dalej jest thriller, makabreska. „Najbogatsi ludzie świata stali się najczęściej mordowanymi ludźmi świata” – pisze Grann.

Na początku lat 20. XX w. Osagowie zaczęli znikać, zwykle pojedynczo. Ktoś przepadał bez śladu, zwłoki znajdowano po pewnym czasie, a śledztwo nie prowadziło do ustalenia winnych. Zadziwiająco wielu Osagów chorowało na nieznane choroby i nagle umierało. Świadkowie, którzy mogli coś wiedzieć o zabójcach, a i prywatni detektywi, którzy chcieli ustalić, kto zabija, ginęli w tajemniczych okolicznościach. Wśród Osagów, jak i ich nielicznych białych przyjaciół zapanował paniczny strach. Gran pisze, że były to lata terroru.

Sprawę rozwikłało po kilkuletnim śledztwie powstające wtedy FBI – lokalni stróże prawa byli albo wspólnikami zbrodni, albo kryli zabójców. Okazało się, że przeciwko Osagom biali – w tym szanowani obywatele, których Osagowie uważali za przyjaciół – zawiązali nieformalny spisek, którego celem było przejęcie udziałów z eksploatacji ropy. Białe żony truły indiańskich mężów, biali mężowie truli indiańskie żony, żeby położyć rękę na ich majątku. Biali ojcowie planowali zabójstwa swoich półindiańskich dzieci. Tzw. opiekunowie finansowi Indian – biali – mordowali bądź zlecali zabójstwa członków indiańskich rodzin, aby za sprawą dziedziczenia majątek ulegał kumulacji w rękach Indianina lub Indianki poddanej „opiece” i „opiekunowie” mieli pieczę nad większą fortuną. W tej selektywnej eksterminacji brali udział lekarze, rzekomo podający Indianom lekarstwa, a naprawdę – truciznę.

Mimo oporu lokalnego wymiaru sprawiedliwości FBI doprowadziło do skazania bossa potężnej szajki – tylko za jedno z zabójstw (innych nie udało się udowodnić) – i kilku wspólników. Jednak dopiero Grann po prawie stu latach odkrył, że dwadzieścia kilka zabójstw Osagów objętych śledztwem FBI to czubek góry lodowej. Reporter dogrzebał się w archiwach, że zabójstw było 30 razy więcej (ponad 600) i dokonywano ich nie – jak sądziło FBI – w latach 1921–23, ale od 1907 r. i była w nie uwikłana cała miejscowa socjeta.

„Zwykle, gdy sprawcy ludobójstwa uchodzą przed karzącą ręką sprawiedliwości – pisze Grann – ostatecznie rozlicza się z nimi historia, ujawniając ich zbrodnie. Niestety, wiele zabójstw Osagów tak dobrze zatuszowano, że obecnie nie jest to już możliwe. W większości przypadków rodziny ofiar nigdy nie zaznały spokoju. Wielu potomków prowadzi własne śledztwa, które – jak się wydaje – nie mają końca. Codziennie trapią ich różne wątpliwości, podejrzewają krewnych, którzy zmarli, starych przyjaciół rodziny bądź opiekunów...”.

Prasa amerykańska pisała później o zabójstwach Osagów jako o „najkrwawszym rozdziale w kryminalnej historii Ameryki”. Tyle że ów „kryminał” był wpisany w politykę i historię. Ofiarami morderstw padali potomkowie „barbarzyńców” – ich przodków zabijano lege artis w imię postępu – i ludzie „niekompetentni”, by zarządzać własnym majątkiem. Mordercy czuli się bezkarni. Skazano nielicznych, a rodziny ofiar nie dostały zadośćuczynienia.

Sprawiedliwość zbyt kosztowna

Ruch oporu Indian powstał na fali rewolty lat 60. Najsłynniejsze były okupacje wyspy Alcatraz w 1969 r. i Wounded Knee w 1973 r. Autochtoni protestowali przeciwko rasizmowi i łamaniu traktatów. Jako że były to czasy zimnej wojny, krążyły hipotezy o radzieckiej infiltracji w Ruchu Amerykańskich Indian. Ironią losu jest to, że w rezerwatach wydobywano uran do produkcji broni nuklearnej – straszak na Moskwę w czasach wyścigu zbrojeń. Skażono wodę, powietrze, nie informując Indian o zagrożeniach. (Ponownie stali na drodze...).

Russell Means jeszcze na początku XXI stulecia ośmielał się wysuwać postulat... niepodległości. Federalne instytucje miały – według niego – opuścić indiańską ziemię, a decyzje wydane po traktacie z 1868 r., kiedy powstał Wielki Rezerwat Siuksów (tj. Lakotów i Dakotów), zostać anulowane. Siuksowie mieliby stworzyć gospodarkę opartą na uprawie ziemi, hodowli i energii odnawialnej. Córka nieżyjącego już Meansa, Tatuye, bez złudzeń tłumaczy polskiemu reporterowi, dlaczego rząd USA nie naprawi krzywd wyrządzonych Indianom. „Ma zbyt wiele do stracenia. Formalny proces pojednania oznaczałby rewizję traktatów, wgląd w prawa własności indiańskich ziem i wód. To kwestia gruntów, surowców, ogromnych pieniędzy”.

Dzięki walce ruchu coś jednak udało się wyrwać: w części rezerwatów działają szkoły plemienne, gdzie nauczana jest historia i języki Indian, zwiększono autonomię rezerwatów, rady plemion mogą przejmować od rządu administrowanie m.in. szkołami, surowcami, sądami, więzieniami.

W ostatnim półwieczu Ameryka zrobiła sporo w kwestii rozliczeń z niewolnictwem i rasizmem białych skierowanym przeciwko potomkom Afrykanów. Tymczasem „miast nazwanych imionami bohaterów rozprawy z Indianami są w Stanach dziesiątki – pisze Jarkowiec. – Stoją setki pomników ludzi, którzy mordowali Pierwszych Amerykanów z zimną krwią. Gdy w całym kraju trwa rozbiórka pomników bohaterów Konfederacji, którzy bronili niewolnictwa, monumentów na cześć rzeźników Indian nikt nie tyka”.

Amerykę czeka jeszcze jedna rewizja własnej historii. Być może da ona potomkom ofiar zagłady symboliczną satysfakcję, a zarazem ukaże z bolesną mocą, że są na tym świecie krzywdy nie do naprawienia.

Polityka 17/18.2018 (3158) z dnia 24.04.2018; Ludzie i Style; s. 112
Oryginalny tytuł tekstu: "Zbrodnia założycielska"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną