Ludzie i style

Co autor miał na myśli

Wpadki autokorekty

Lingwiści boleją nad ubożeniem języka. Lingwiści boleją nad ubożeniem języka. Getty Images
Autokorekta w sieci, esemesach i edytorach tekstów miała ułatwiać komunikację, ale czasem ją komplikuje. Bo naśladuje ludzi, którzy też nie są nieomylni.
Funkcja wirtualnej korekty dla przeciętnego użytkownika ma już pół wieku.GaudiLab/PantherMedia Funkcja wirtualnej korekty dla przeciętnego użytkownika ma już pół wieku.

Artykuł w wersji audio

Miało być „super”, wyszedł „supermarket”. Zamiast „plaży nudystów” – „plaża buddystów”. „Dziennikarze” w poważnym tekście publicystycznym okazują się „dziwkarzami”. „Rekolekcje wielkopostne” – rekolekcjami „wielkopsotnymi”. Chusta „jedwabna” – chustą „z Jedwabnem”. Górnolotne „niebo i ziemia” – „niebem i ziemniakiem”. Ktoś chciał witać gości „chlebem i solą” – powitał „chlebem i siłą”. Kto inny zajadał „świąteczne pierożki”, a wyszło, że „porażki”.

Można mnożyć przykłady językowych przeinaczeń popełnianych przez słowniki wmontowane w oprogramowania telefonów i innych wirtualnych narzędzi po to, by przyspieszać komunikację i zgadywać, co autor ma na myśli i chciałby przekazać. Dzieje się to, paradoksalnie, w dobie niepojęcie doskonalonych technologii, prac nad rozwojem sztucznej inteligencji i treści coraz częściej pisanych przez boty.

„Rzuć w towarzystwie hasło »autokorekta«, a wszystkim natychmiast się przypomni jakaś żenująca historia z wpadką językową w tle – pisze Gideon Lewis-Kraus w magazynie „Wired”. – Ale nie będzie wielką przesadą stwierdzenie, że w naszym mobilnym świecie nic nie asekuruje nas bardziej”. Funkcja wirtualnej autokorekty dla przeciętnego użytkownika ma już ćwierć wieku. Jej pomysłodawcy – grupa zapalonych programistów – pamiętają więc jeszcze czasy sprzed smartfonów i pierwszych telefonów z klawiaturą. Zaczął Microsoft, twórca najpopularniejszych dziś edytorów tekstu, już od 1993 r. wyposażonych w takiego strażnika poprawności językowej. Zespołem od języka dowodził zaś Dean Hachamovitch, który autokorektę opatentował, a wcześniej sumiennie wylistował najczęściej popełniane błędy. To on wpadł na pomysł (i opracował kod), by po kliknięciu spacji zachodziły zmiany w tekście, o ile były konieczne. Był specem od sztuczek. Dlatego w Microsofcie o jego zespole mówiło się: Department of Stupid PC Tricks.

Obama jak Osama

Program nadal skutecznie wyłapuje literówki i błędy ortograficzne. Co prawda wciąż ma kłopot z interpunkcją, która pozostaje na poziomie szkoły podstawowej i dość mylącej zasady „przecinek zawsze stawiamy przed że i przed który”. O innych niuansach polszczyzny (i nie tylko) nie wspominając. Program Microsoft Word stale też musi aktualizować bazę słów. Wersja z 2003 r. nie znała np. Baracka Obamy (konsekwentnie przekształcanego w „Boatmana Osamę”).

Programiści różnych innych branż poszli przed laty za ciosem. Choć w przypadku telefonii komórkowej chodziło nie tylko o to, by usprawnić pisanie, lecz także o to, by je w ogóle umożliwić, zwłaszcza osobom niepełnosprawnym, z zachwianą motoryką, z trudem trafiającym w maleńkie klawisze. Prekursorski słownik T9, wymyślony przez firmę Tegic Communications, pomagał pisać za pomocą tzw. ośmiu znaczących przycisków, odpowiadających cyfrom od 2 do 9. Pod każdą z nich zaszyfrowano kilka liter w kolejności alfabetycznej. Słownik domyślał się więc, jakiego wyrazu chcemy użyć, decydując się na jakąś konkretną kombinację cyfr. W przypadku dubli (wyrazów tworzonych z dokładnie tych samych liter) pozostawiał wybór, a słowa, których nie znał, sumiennie zapamiętywał.

I choć telefon z wybrzuszonymi przyciskami dzisiejszym nastolatkom może się wydawać muzealnym artefaktem, to autokorekta – w wersji dużo bardziej wyrafinowanej – jest już czymś oczywistym. I niezbędnym. Słownik T9, tak jak inne pokrewne słowniki numeryczne, został wyparty przez komputerowy model QWERTY i nowsze klawiatury mobilne, przystosowane do ekranów dotykowych. Czyli Swype (pionier, który właśnie wycofał się z rynku i zmienia profil działalności), SwiftKey, TouchPal czy Gboard od Google, które pozwalają pisać, nie odrywając palców, „mażąc po ekranie”.

Zasada działania jest jednak niezmienna. Chodzi o to, by nasze narzędzia – dokument czy komunikator tekstowy – domyślały się, co usiłujemy wyartykułować, zwłaszcza gdy piszemy szybko i niedbale. Czasem, rzecz jasna, srodze się mylą. Na przykład – pozostając przy kategorii „prezydenci” – „Andrzej Duda” zapisywany w telefonie nadal może być wzięty za „Andrzeja dupę”, a „Donald Trump” za „Donalda trupa”.

Słownik proponuje kebaby

Wirtualne słowniki są zasobne nawet bardziej niż te drukowane, bo czerpią z bardzo świeżych danych, często niezagospodarowanych jeszcze przez językoznawców, a niekiedy – jak to w sieci – mających dość krótki żywot. Nowoczesny algorytm poprawia, ale i podpowiada: już całe frazy, a nie tylko pojedyncze wyrazy. Opiera się przy tym na rozmaitych korpusach, zwykle na słownictwie z Wikipedii, mediów społecznościowych, zawartości skrzynek e-mailowych, wybranych kanałów RSS itd. Uwzględnia więc także te sformułowania, które trudno byłoby zaliczyć do wzorcowej i najbardziej starannej – przykładowo – polszczyzny.

Decydują trendy i frekwencja. To, o czym się mówi, a niekoniecznie to, czy wedle ścisłych zasad składni albo ortografii (włączając nieuprawnione na piśmie małe litery i brak polskich znaków). Siłą rzeczy zdarzają się i wulgaryzmy, choć także w tym przypadku niezbadane są wyroki algorytmów. Mało elegancki „jebany” słownik zmieni więc może na „kebaby”, ale innym razem sam bezwstydnie podsunie jakieś przekleństwo, niespecjalnie bacząc na to, ile lat ma użytkownik telefonu. Microsoft zdawał się wrażliwszy w tej kwestii – grupa Hachamovitcha opracowała listę wulgaryzmów, których system miał co do zasady nie podpowiadać. Głównie przez lamenty użytkowników, skarżących się na to, co Word wyprawiał z ich nazwiskami (Bill Vignola > Bill Vaginal, Goldman Sachs > Goddamn Sachs).

Dziś – jak przypomina przywołany już Gideon Lewis-Kraus – autokorekta to kwestia statystyki. Słowniki starają się poza tym uwzględnić kulturowy kontekst miejsca, dopasowując do tego, co jest na fali pod różnymi szerokościami geograficznymi. Ale i troszcząc się o zasób wyrazów. Wybierając w ustawieniach – telefonu czy edytora tekstu – konkretny język, nie ułatwiamy mu zadania. Algorytm obce wtręty zwykle zechce wymienić. I tak np. „loving” staje się mniej romantycznym „lobbingiem”. Dlatego mobilne klawiatury, dostępne w sklepach na smartfonach, uczą się języków innych niż rodzimy – i to już raczej standard niż wyjątek. Od lat trwają prace, żeby w każdym języku dało się także coś podyktować, choć tu nadal dochodzi do większych przeinaczeń niż wtedy, gdy pisze się palcami.

Oczywiście, wirtualna encyklopedia czy Twitter nie wyczerpują całego językowego bogactwa. Twórcy słownikowych skryptów szukają nowych źródeł słów i powiedzeń, stale poszerzając repertuar. Wspomniany Swype, wykupiony w 2011 r. za ponad 100 mln dol. przez amerykańską firmę Nuance (wcześniej gigant przejął też legendarne Tegic Communications), jako pierwszy poszerzał bazy danych o lokalne słownictwo i tzw. żywy język, ten potoczny, środowiskowy. Użytkowość – a nie tylko poprawność – bywa w tej branży decydującym kryterium. Na zgubę purystów językowych.

To temat dla lingwistów i rozmowa o zmieniających się standardach komunikacji, stosunku do pieczy nad językiem, dbałości o detal – twierdzi Alek Tarkowski, doktor socjologii, kierownik Centrum Cyfrowego Projekt: Polska. – Dziś zakładamy, że program nam wszystko wyczyści. A ceną jest to, że czasem zaszaleje. Ja sam piszę to teraz bez polskich znaków – polskie znaki w istocie przywrócił algorytm.

Lingwiści boleją tymczasem nad ubożeniem języka. Różne badania dowodzą, że już nawet dorośli zdani na automaty mają kłopoty z literowaniem wyrazów, o znajomości podstawowych reguł nie wspominając. Eksperci winią jednak nie technologie – a przynajmniej nie wyłącznie – lecz także szkołę i „kulturę nieczytania”. Zdaniem większych optymistów technologie mogą nawet pomóc przyswoić prawidłową pisownię.

Nie ma wątpliwości, że autokorekta wpisuje się w koloryt świata wirtualnego tak samo jak błędy, do których się przyczynia. Bywa źródłem nieporozumień, ale i bawi. Mary Phillips-Sandy w swoim felietonie na łamach „New York Timesa”, który jest de facto pochwałą dla autokorekty, docenia zarówno jej wymiar praktyczny, jak i skutki uboczne, czyli potencjał komiczny. Z jednej strony – tłumaczy – słowniki istotnie skracają czas pisania. Twórcom wiadomości rzadko chce się studiować poszczególne litery i dokładnie w nie celować. Dzięki temu, by posłużyć się przykładem Phillips-Sandy, na zatroskane pytanie „Are you ok?” (Wszystko u ciebie w porządku?) nie pada wywołująca większy niepokój odpowiedź: „Osrrt. I hvae agocrructs rurtned pff”. „Słowniki można wprawdzie nauczyć swoich lingwistycznych dziwactw – pisze Phillips-Sandy. – Ale bądźmy szczerzy: skoro nie chce mi się zwolnić, żeby napisać, co dokładnie mam na myśli, to nie ma mowy, żebym znalazła czas na korepetycje dla telefonu”.

Błędy to cena za pośpiech i wygodnictwo. A z drugiej strony – powiada publicystka – pomyłki ubarwiają konwersacje, wytrącają z równowagi i rutyny, rozładowują napięcia internetowych kłótni i burz. Niezłych przykładów dostarcza fanpage „Cała Polska czyta dziennikarzom”, od lat wyłapujący osobliwości w artykułach z internetu, na łamach prasy i telewizyjnych belkach. Kurioza zdarzają się nieustannie. Jeden z portali donosił np., że pewna młoda aktorka „spodziewa się dzika”, inny – że ratusz „rucha z nową kampanią”, jeszcze inny – że „Arsenal prowadzi z Manchesterem Cioty”. Już Dean Hachamovitch w rozmowie z „Wired” przyznał, że autokorekta ma nie tylko praktyczne właściwości, ale i… po prostu urocze. Sam wymyślał kody, dzięki którym po wpisaniu konkretnego słowa wyskakiwało zupełnie inne (np. zamiast imienia – sympatyczny epitet). Zespół ojca autokorekty lubił pranki, dowcipy. Jego następcy najwyraźniej też.

Błądzić jest rzeczą śliczną

Phillips-Sandy: „Nigdy nie wiadomo, kiedy autokorekta zdecyduje się wtargnąć do rozmowy. Można się tym irytować albo, tak jak ja, ekscytować, z nabożeństwem przyjmując jej mądrość”. Bo może autokorekta wie o nas więcej niż my sami? Felietonistce wyraz „love” słownik nieustannie bierze za „L&O”, czyli skrót od „Law&Order” (serial „Prawo i porządek”). „To dowód, że autokorekta zna mnie lepiej niż ja siebie. Mam wspaniałego męża, ale ilekroć słowo »love« zamienia mi się w »L&O«, uświadamiam sobie, że to z serialem łączy mnie najdłuższa w życiu więź”.

Ciekawy jest wątek świadomości użytkowników – zauważa Alek Tarkowski. – Sytuacja zmienia się diametralnie, gdy zarówno piszący, jak i czytający wiedzą, że autokorektor może przekształcić wiadomość. Akceptujemy więc pojawiające się czasem dziwne wiadomości nie jako dowód na czyjś „odjazd”, tylko raczej wypadek przy pracy i ingerencję algorytmu.

Niektóre błędy są tak powszechne, że stają się z czasem kultowe niczym memy. Przykładem „what the duck?” w miejsce mniej taktownego wulgaryzmu. Ale i inne pomyłki, które dowodzą, że algorytm się myli, bo jest ograniczony umiejętnościami swoich twórców, użytkowników sieci i urządzeń elektronicznych. W końcu błądzić jest rzeczą ludzką. Albo śliczną – jak sugeruje mi słownik w telefonie.

***

Przykłady błędów autokorekty zaczerpnięte z fanpage’a „Literówka dnia” na Facebooku i z osobistych doświadczeń autorki.

Polityka 22.2018 (3162) z dnia 28.05.2018; Ludzie i Style; s. 75
Oryginalny tytuł tekstu: "Co autor miał na myśli"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną