Ludzie i style

Fasolka na kółkach

Barobusy – przodkowie food trucków

Współczesne wcielenie mobilnej jadłodajni: food truck Cheese Burger w Warszawie. Współczesne wcielenie mobilnej jadłodajni: food truck Cheese Burger w Warszawie. Leszek Zych / Polityka
Antenatami dzisiejszych food trucków w PRL były zatrzymujące się w podkarpackich miastach barobusy.
Barobus Tadeusza Korony należał do najbardziej popularnych w Krośnie punktów gastronomicznych. Handel trwał od rana do późnego wieczora. Hitem były flaczki, golonka, kiełbasa z rożna oraz – obowiązkowo – piwo.Stanisław Nawracaj/AWF Grafika Krosno Barobus Tadeusza Korony należał do najbardziej popularnych w Krośnie punktów gastronomicznych. Handel trwał od rana do późnego wieczora. Hitem były flaczki, golonka, kiełbasa z rożna oraz – obowiązkowo – piwo.
Jan Parfiński uruchomił pierwszy w Krośnie barobus. Pomysł podpatrzył w Rzeszowie, u Teofila Burego. Gdy krośnianin zachorował, mobilny bar przejęła 20-letnia Lidia Samson.Stanisław Nawracaj/AWF Grafika Krosno Jan Parfiński uruchomił pierwszy w Krośnie barobus. Pomysł podpatrzył w Rzeszowie, u Teofila Burego. Gdy krośnianin zachorował, mobilny bar przejęła 20-letnia Lidia Samson.
Teofil Bury przeczuwał, że barobus świetnie sprawdzi się w kiepsko przygotowanych do obsługi turystów Bieszczadach. W wakacje 1968 r. po raz pierwszy zaparkował bar w Jabłonkach, obok nieistniejącego już pomnika gen. Karola Świerczewskiego.Archiwum Bogdana Burego Teofil Bury przeczuwał, że barobus świetnie sprawdzi się w kiepsko przygotowanych do obsługi turystów Bieszczadach. W wakacje 1968 r. po raz pierwszy zaparkował bar w Jabłonkach, obok nieistniejącego już pomnika gen. Karola Świerczewskiego.
Gdy barobus Teofila Burego zniknął spod bramy rzeszowskiej WSK, pracownicy domagali się jego powrotu. Właściciel zareagował błyskawicznie: w Bieszczadach uruchomił prowizoryczny bar w przyczepkach, a barobus wrócił do Rzeszowa.Archiwum Bogdana Burego Gdy barobus Teofila Burego zniknął spod bramy rzeszowskiej WSK, pracownicy domagali się jego powrotu. Właściciel zareagował błyskawicznie: w Bieszczadach uruchomił prowizoryczny bar w przyczepkach, a barobus wrócił do Rzeszowa.

Na parkingu pod halą sportową w Krośnie ustawiło się w podkowę prawie 20 ciężarówek z jedzeniem: amerykańskie burgery, niemieckie kiełbaski, orientalne pad thai czy śródziemnomorskie souvlaki – kulinarny świat w miniaturze. Od pierwszej chwili Bogdan Bury czuje się tu swojsko. Widok długich kolejek do każdego z samochodów przypomina mu połowę lat 60., gdy jako dziecko pomagał ojcu w prowadzeniu oryginalnego jak na tamten czas biznesu. – Pół wieku temu przyjechalibyśmy tu naszym barobusem – uśmiecha się pod nosem.

Od świtu do zmierzchu

Teofil Bury zawsze miał smykałkę do nietypowych interesów: a to jako pierwszy jeździł na taryfie w podkarpackiej Dukli, a to w lecie zawijał zielone pomidory w gazety i układał na półkach w piwnicy, żeby w zimie handlować dojrzałymi warzywami na rzeszowskim dworcu. W 1965 r. kupił wysłużony autokar marki San i przerobił go na pierwszy w Rzeszowie mobilny zakład gastronomiczny. Zaryzykował, bo w tamtych latach zaledwie jeden punkt żywieniowy na sto znajdował się w prywatnych rękach. Swój barobus zaparkował pod bramą Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego PZL-Rzeszów, największego zakładu w mieście. – Okazało się, że trafił w niszę. W WSK pracowało kilka tysięcy ludzi, a fabryka nie miała ani swojej stołówki, ani żadnego baru. Od pierwszego dnia robotnicy ciągnęli do niego masowo – na widok tłumu wokół food trucków Bogdanowi Buremu po raz kolejny wydaje się, że przeniósł się w czasie. – Ojciec serwował żurek, barszczyk, fasolkę po bretońsku, bigos i flaczki. Najwięcej szło jednak kiełbasy, gotowanej w wodzie i podawanej w świeżutkiej bułce. Danie hit.

Syn Teofila podchodzi do jednego z food trucków. W środku jak w ukropie uwijają się dwie osoby smażące chrupiącego kurczaka. – Mój ojciec i pani Hanf też mieli takie tempo – kiwa głową z uznaniem. – On za barem, ona w mikrokuchni znajdującej się obok szoferki. Ojciec upchnął w niej piec węglowy, kuchenkę elektryczną, rząd szafek, kawałek blatu i zlewozmywak. Woda do mycia płynęła grawitacyjnie z kilkusetlitrowej beczki na dachu. W centralnej części barobusu był bufet, a dalej kilka stolików – rekonstruuje plan pojazdu.

Barobus Teofila działał przez cały rok, od świtu do zmierzchu, bo załoga WSK pracowała na dwie zmiany. Właściciel zrywał się o piątej rano, jechał po zaopatrzenie, a następnie zaczynał nawet 14-godzinną dniówkę. Na koniec sprzątał. Gdy zasypiał, na cztery, maksymalnie pięć godzin, padał z wyczerpania.

Atrakcje na całą okolicę

Niedługo po drugiej wojnie Jan Parfiński zaczął regularnie jeździć do Okocimia. W browarze ładował na ciężarówkę beki z piwem i wracał do Krosna, do swojej rozlewni. Zakład dość szybko jednak upaństwowiono, a Parfiński na pocieszenie został jego kierownikiem. Nie pasowało mu to, bo zawsze chciał pracować na swoim, dlatego kupił opla super, rocznik 1937, i przesiadł się na jedną z pierwszych taryf w Krośnie. Gdy od nowych taksówek i prywatnych aut ruch na ulicach zaczął gęstnieć, po raz kolejny zmienił branżę. Założył barobus.

Pomysł podpatrzył w Rzeszowie u Teofila Burego. Podobnie jak on kupił wiekowy autobus, a jego wnętrze zamienił w zakład gastronomiczny – kuchnia, bufet, kilka stolików, a na dachu beczka z wodą. Wszystko zrobił sam, o wiele schludniej niż Bury. Remont trwał sześć miesięcy. Wyglancowany barobus zaparkował na ul. Czajkowskiego w Krośnie, w pobliżu kilku dużych zakładów pracy. Ruszył chyba w 1968 r. Chyba, ponieważ Zbigniew, jego syn, nie jest pewien. Doskonale pamięta za to smak popisowego dania, które serwowano w barobusie – przygotowywane z grubsza w domu i wykańczane na miejscu flaczki. Ludzie z całej okolicy przyjeżdżali też na golonkę (brali ją nawet na wynos), żurek, barszcz biały i czerwony, wątróbkę z cebulką i kiełbasę z rożna. Do posiłku zamawiali kufel piwa, które nadal woziło się z Okocimia.

W rozwijającym się Krośnie barów nie było wtedy zbyt wiele, więc klienci dopisywali, a Parfiński harował jak wół – pomagał kucharce, stał za barem, robił zaopatrzenie i sprzątał. Niestety, poważnie się rozchorował i zmarł w wieku 52 lat. Jeszcze przed jego śmiercią rodzina postanowiła sprzedać barobus. I tyle.

Przerwa na karmienie

– Szkoda, że Lidka nie mogła przyjść na zlot food trucków, powspominalibyśmy razem dawne czasy – żałuje Bogdan Bury, patrząc na kobiecą załogę kolorowej naleśnikarni na kółkach. Lidia Samson to jego kuzynka. To ona kupiła barobus Jana Parfińskiego.

– Może nie do końca ja, bo kupił go mój wujek Teofil, ponieważ mnie nie byłoby na to stać – precyzuje krośnianka. – Kosztował prawie 100 tys. zł, można było za to kupić porządne auto, wartburga lub skodę. Wuj przekonał mnie, że na barobusie można nieźle zarobić, a przecież wiedział, co mówi. Obawiałam się tylko, że sobie nie poradzę, miałam zaledwie 20 lat, a dodatkowo musiałam sama prowadzić interes.

Lidia Samson lubiła pracę w barobusie, ciężką, ale faktycznie opłacalną. W ciągu trzech miesięcy oddała wujowi całą kwotę i zaczęła odkładać. Pieniądze były potrzebne, bo właśnie urodziła dziecko. Matka i teściowa pomagały opiekować się maluchem, ale i tak po kilka razy dziennie musiały przywieźć go do barobusu. Właścicielka przepraszała wtedy gości i na chwilę zamykała. Muszę nakarmić – oznajmiała, a klientela z wyrozumiałością opuszczała pojazd.

Gdy tylko ciężka klapa uchylała się z powrotem, uczynni mężczyźni pomagali ją dźwignąć, a gdy Lidia chwytała za nową beczkę piwa, odsuwali ją grzecznie i brali sprawy w swoje ręce. Następnie zamawiali gorące dania. Jadłospis niewiele różnił się od menu wujowego barobusu – bigos, fasolka, kiełbasa z wody bądź z rusztu. W tamtych czasach ciężko było zaszaleć. Wszelkie braki nadrabiało zaś piwo. – Rekordowo sprzedałam ponad tysiąc litrów w ciągu dnia. Ręce mi mdlały, bo do wytworzenia ciśnienia w beczce musiałam używać pompki, ale miałam z tego na czysto kilka tysięcy złotych – nie ukrywa, że mocno zakorzeniony zwyczaj wychylania kufelka przynosił jej największe profity.

Wszystko na oczach

Popularność krośnieńskiego zlotu przerasta oczekiwania właścicieli food trucków. Mieszkańcy przynieśli nawet ze sobą koce i piknikują na trawniku obok hali, odwiedzając co jakiś czas kolejną ciężarówkę. W pierwszy dzień zapasy jedzenia w autach błyskawicznie topnieją, a kolejka czekających na posiłek wcale się nie zmniejsza. Bogdan Korona z niedalekiej Korczyny zaczyna się niecierpliwić. Zmienił już dwa razy kolejkę, teraz ugrzązł w trzeciej. Będzie szkoda, jeśli nic nie spróbuje, przecież to jego ojciec Kazimierz kładł podwaliny pod ten biznes.

Kazimierz Korona prawie 5 lat przepracował w barobusie brata. Starszy od niego o 25 lat Tadeusz otworzył biznes jesienią 1970 r. Wcześniej przez długi czas kierował Centralną – najlepszą restauracją w Krośnie. Nauczył się tam fachu, poznał klientelę i wyrobił sobie trochę układów. Gdy odchodził na swoje, zabrał ze sobą najlepszą kucharkę. W knajpie byli wściekli. – Ja zresztą też – przyznaje Kazimierz. – Brat wyciął mi niezły numer. Pracowałem wtedy w krośnieńskich Zakładach Urządzeń Naftowych, byłem magazynierem. Kilka miesięcy wcześniej ożeniłem się, właśnie urodziła mi się córka, dostałem przydział na mieszkanie. Nadchodziła stabilizacja, a tu któregoś dnia woła mnie przewodniczący rady zakładowej i mówi, że Tadek zostawił dokument, z którego wynika, że mam inną pracę, u niego w barobusie, dlatego mnie zwalniają. Najbardziej szkoda było przydziału lokum, pamiętam, że żona ze złości wyprowadziła się wtedy na pewien czas do rodziców.

Chcąc nie chcąc, Kazimierz został bufetowym w barobusie zaparkowanym w okolicach centrum Krosna. Brat organizował pracę – jeździł po zaopatrzenie, załatwiał, co trzeba, przesiadywał do późna z gośćmi, których częstował dokładnie 12 daniami. W jadłospisie nie było rewolucji – bracia Korona serwowali klasykę: flaczki, golonkę, kiełbasę z rusztu. Nowością były nerki i płucka, choć z podrobów najlepiej schodziła wątróbka – dziennie nawet 200 porcji. Do tego piwo, mnóstwo piwa. – Mieliśmy ruch do późnego wieczora. Stołowali się u nas przede wszystkim pracownicy wielkich zakładów, którzy przychodzili do nas na obiad. Porcje dawaliśmy po 300 g, wszystko było świeże, nieoszukane, na ich oczach przygotowane – to właśnie w uczciwości Kazimierz Korona widzi klucz do barobusowego sukcesu.

Wpadały panie z sanepidu

W połowie 1975 r. Tadeusz Korona został poinformowany przez władze Krosna, że musi wywieźć pojazd poza granice miasta. Jego brat nie doszukuje się w tym złośliwości lub ideologicznej walki z prywatą. – W kraju przeprowadzono wtedy reformę administracyjną i Krosno urosło do rangi miasta wojewódzkiego. Widocznie nasz barobus nie licował z tą nową rolą – przypuszcza.

Pod Krosnem interes Tadeusza szybko się jednak zwinął, a sam właściciel zmarł niedługo potem. Daleka od oskarżeń o podstawianie prywaciarzom nogi przez ówczesne władze jest także Lidia Samson. Krośnianka uważa nawet, że miała sporo szczęścia, bo do prowadzenia biznesu gastronomicznego potrzebne było minimum trzy lata doświadczenia w branży, a ona mogła się wylegitymować zaledwie sześcioma miesiącami. W niewielkim mieście wszyscy sobie jednak pomagali, więc Izba Handlowa przymknęła oko na fakt, że brakujące lata właścicielka barobusu przepracowała w hucie jako pomocnik przy produkcji szkła.

– Owszem, kontrolowano nas wtedy bardzo często, czasem nawet dwa razy w tygodniu. Najczęściej wpadały panie z sanepidu, ale to były wizyty w stylu: gdzie by tu pójść zjeść kawałek kiełbasy? Lokali gastronomicznych było bardzo mało, raptem kilka, więc siłą rzeczy kontrole trzeba było robić znacznie częściej – usprawiedliwia dość częste wizyty urzędników.

– Powiem więcej – kontynuuje – jako właściciele prywatnych biznesów byliśmy naprawdę szanowani. Jadali u nas nawet towarzysze i kapitanowie milicji. Pewnie w jakiś tam sposób władza miała nas na oku, ale mnie osobiście przez trzy lata prowadzenia barobusu nie dała tego w żaden sposób odczuć. Zrezygnowałam sama, gdy skończył się okres zwolnienia z podatku.

Przychylność, a co najmniej neutralność władz potwierdza Bogdan Bury: – W piekarniach bez problemu mogliśmy kupić pieczywo, a w hurtowniach GS nikt nie utrudniał nam kupna wędlin i mięsa. Garmażerkę – bigos i fasolkę po bretońsku – ojciec przywoził codziennie rano z Rzeszowskich Zakładów Gastronomicznych, w ilościach, jakie tylko chciał, bo mimo że był prywaciarzem, a niemal cały handel opierał się na własności społecznej, nikt nie robił mu problemów.

Z drugiej strony barobus Teofila stał się ulubionym tematem karykatur w „Wiadomościach Fabrycznych” – zakładowym piśmie WSK. Akcję komicznych rysunków wielokrotnie osadzano właśnie przy barobusie. Na jednym pracownicy fabryki za najlepsze danie uznają piwo, na drugim podchmielona gromada dokazuje, a na trzecim z powodu chwilowego braku napitku umysłowi z teczkami w rękach decydują się pójść łaskawie do biura. Świadomie lub nie, redaktorzy nie potrafili również zrozumieć, że interes Teofila niczym się nie różnił od państwowej gastronomii. „Za wędliny tutaj kupowane płacimy, jakby je nam podano do stolika w zakładzie gastronomicznym” – komentowali, dziwiąc się marży.

Fortuna z barobusa

Gdy WSK doczekało się wreszcie własnej stołówki (1971 r.), Teofil przeparkował barobus. Wybrał plac targowy w Rzeszowie, na którym handel rozkwitał z dnia na dzień, a uczciwie karmiącego lokalu ze świecą było szukać. To jeszcze nic w porównaniu z Bieszczadami. „Turysta jeść i spać musi” – ponaglała władze województwa do pilnego rozwiązania problemu lokalna prasa.

Kiepsko rozwinięta sieć gastronomiczna działała na korzyść przedsiębiorców takich jak Teofil. – W wakacje 1968 r. po raz pierwszy stanęliśmy w Jabłonkach przy pomniku gen. Świerczewskiego. To był żelazny punkt na trasie wycieczek w Bieszczady. Zatrzymywał się tam chyba każdy autobus. Idealne miejsce na biznes – Bogdan Bury po raz kolejny chwali nos ojca do interesów. – Kręciło się świetnie, ale ojciec dostał telefon z WSK, że pracownicy złoszczą się, że nie ma barobusu. Od razu wymyślił sposób na rozdwojenie się: połączył dwie przyczepki i przerobił je na prowizoryczny bar. W Bieszczadach zostawił mamę i mojego kuzyna, a sam wrócił barobusem pod zakład.

Zapotrzebowanie w Bieszczadach było tak ogromne, że Bury musiał szybko zbudować dodatkową przyczepkę, która stanęła w Brzegach Górnych przy wejściu na Połoninę Wetlińską. Przez trzy lata handlowali tam sezonowo, a sam barobus działał do 1976 r. – Ojciec zarobił tyle, że mógł wybudować zajazd przy obleganej drodze do przejścia granicznego z Czechosłowacją w Barwinku – Bogdan Bury tłumaczy przyczyny zamknięcia jadłodajni na kółkach.

Odkrywanie Ameryki

– Zdaje się, że ojciec wpadł na pomysł barobusu w Krakowie – Bogdan Bury jeszcze raz przeszukuje wspomnienia. – Przesiadał się na pętli i zobaczył autobus, który przywiózł motorniczym i kierowcom jedzenie. Spodobało mu się to, choć postanowił jeszcze bardziej wyjść do ludzi i jeździć tam, gdzie jest im potrzebny.

Teofil myślał jak Walter Scott, roznosiciel gazet z Providence w amerykańskim stanie Rhode Island, który w 1872 r. kupił mały wagonik towarowy i zatrzymał się nim pod redakcją lokalnej gazety. Zapracowanym reporterom sprzedawał przyrządzane w domu kanapki z masłem, szynką lub gotowanym jajkiem, a na słodko ciasto jabłkowe z dodatkiem żurawiny lub borówek. Tak narodził się street food – karmienie ludzi na ulicy – potężny biznes, w samych tylko Stanach wart dzisiaj prawie miliard dolarów.

Jeśli szukalibyśmy polskich Walterów Scottów, właściciele barobusów z Podkarpacia byliby chyba dobrymi kandydatami.

Polityka 22.2018 (3162) z dnia 28.05.2018; Na własne oczy; s. 108
Oryginalny tytuł tekstu: "Fasolka na kółkach"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Fotoreportaże

Richard Serra: mistrz wielkiego formatu. Przegląd kultowych rzeźb

Richard Serra zmarł 26 marca. Świat stracił jednego z najważniejszych twórców rzeźby. Imponujące realizacje w przestrzeni publicznej jednak pozostaną.

Aleksander Świeszewski
13.04.2024
Reklama