Ludzie i style

Google ma własną odsłonę #MeToo. Nastąpił ciąg dalszy

Deklaracje firmy, że wspiera protest i jego postulaty, to na razie tylko słowa. Deklaracje firmy, że wspiera protest i jego postulaty, to na razie tylko słowa. Spiros Vathis / Flickr CC by 2.0
Być może protest stanowi pierwszy krok „powrotu do przeszłości” i czasów, gdy Google i jego technologie faktycznie jawiły nam się jako symbole postępu i demokracji.

Czwartek 31 października 2018 r. zapisze się jako dobry dzień w historii internetu. Przed południem 17 tys. pracowników Google na całym świecie wymaszerowało z biur w Nowym Jorku, Dolinie Krzemowej, Dublinie, Singapurze, Berlinie – w sumie 47 oddziałów na całym świecie. Protest był odpowiedzią na reportaż „New York Timesa” dokumentujący, jak firma załatwia przypadki molestowania seksualnego na najwyższym szczeblu.

Google pisze list do pracowników

Najwięcej kontrowersji wzbudziła informacja, że wynalazca systemu Android Andy Rubin dostał wynagrodzenie za swoje niewłaściwe zachowanie – odprawę w wysokości 90 mld dol. Zarząd, rzekomo również wstrząśnięty artykułem, próbował załagodzić sytuację w otwartym liście do pracowników. Prezes Google Sundar Pichai zapewnił, że firma bardzo poważnie traktuje przypadki molestowania seksualnego, a Rubin to wyjątek. W ostatnich dwóch latach firma zwolniła 48 pracowników; żaden nie otrzymał podobnej odprawy.

Jak się okazało, list tylko dolał oliwy do ognia. Zwłaszcza że problem molestowania to niejedyny punkt zapalny w relacji zarząd–pracownicy. Dyskusja na temat innych form opresji związanej z płcią (niższe płace, brak możliwości awansu, 70-proc. przewaga mężczyzn w firmie) toczy się tutaj od dawna. Parę lat temu głośna była sprawa młodego programisty Jamesa Damore’a, którego zwolniono po tym, jak napisał 10-stronicowy „manifest przeciw dywersyfikacji” pełen kontrowersyjnych uwag na temat psychologicznych różnic między kobietami a mężczyznami. Protest zaczął organizować się spontanicznie, podobno w Azji, i szybko wziął szturmem media społecznościowe.

Pracownicy Google mówią: „Koniec tego”

„Firma jest niczym bez pracowników” – napisali jego organizatorzy w tekście dla internetowego magazynu „The Cut”. „Od momentu, kiedy zaczęliśmy pracę w Google, mówiono nam, że nie jesteśmy tylko pracownikami; jesteśmy właścicielami. Każda z osób, która wzięła udział w dzisiejszym proteście, jest właścicielem. A właściciele mówią: koniec tego”.

Hasło „Koniec tego” („Time’s Up”) w mediach społecznościowych i na transparentach w rękach protestujących było wcześniej wykorzystywane jako znak protestu przeciw molestowaniu seksualnym w Hollywood. W tym sensie pracownicy Google wpisują swój protest w szersze ramy ruchu #MeToo, który wciąż przetacza się przez Amerykę. Temat molestowania seksualnego kobiet to jeden z najważniejszych wątków politycznej debaty; wpłynie on również na wyniki nadchodzących wyborów w USA.

Organizatorzy przygotowali listę postulatów, domagając się zmiany polityki firmy w przypadkach molestowania seksualnego, pełnej jawności przebiegu postępowania, informacji o płacach i odprawach oraz pracowniczej reprezentacji w zarządzie.

„Jestem przekonana, że właśnie rozpoczęliśmy dialog na temat strukturalnych zmian w Google i wszędzie indziej” – powiedziała Clare Stapleton, menedżerka YouTube (YouTube należy do Google), która pomagała w organizacji protestu.

„Jestem tu dzisiaj, bo doniesienia »New York Timesa« to tylko mały przykład tysiąca podobnych historii” – powiedziała Meredith Whittaker, jedna z organizatorek protestu w Nowym Jorku.

„Mam tego po dziurki w nosie” – stwierdziła Demma Rodriguez, reprezentująca stowarzyszenie czarnych pracowników firmy. „Dopilnujemy, żeby były konsekwencje”.

„Chętnie się zwolnię za 90 mln dol.” – głosiły transparenty innych protestujących. „Don’t be evil” – napominały kolejne plakaty, odwołując się do hasła firmy z przeszłości. „OK, Google. Really?”.

Precedensy przyszłości

Najważniejsze jest to, że czwartkowy wymarsz odbył się przy aprobacie zarządu Google, który jako jedna z największych firm na świecie w realny sposób kształtuje przyszłość rynku pracy. W tym sensie to, co się dzieje w Google, buduje precedensy i modeluje środowiska pracy dla nas wszystkich. Amerykański magazyn „The Verge” opisał protest jako wzór godny naśladowania. Prezes Sundar Pichai i jeden z założycieli firmy Larry Page przeprosili pracowników i zapewnili, że są po ich stronie.

Oczywiście deklaracje firmy, że wspiera protest i jego postulaty, to na razie tylko słowa. Jednak, przynajmniej w teorii, Google wydaje się brać na siebie odpowiedzialność za kluczową rolę, jaką odgrywa w tej sferze, gdzie nowe technologie spotykają się z demokracją. Progres i demokratyzacja były wielkimi nadziejami wczesnej fazy rozwoju internetu, a rozwój internetu i Google to niemal synonimy. Ostatni raz mieliśmy okazję mówić o technologii napędzającej demokrację chyba w 2011 r. w okresie tzw. Arabskiej Wiosny, która poprowadziła miliony ludzi na ulice Kairu, Tunisu i Casablanki. Potem były już tylko trolle, boty i wycieki danych, a dalej szefowie Facebooka, Twittera i Google zeznający w amerykańskim Kongresie.

Czy Google znów będzie symbolem postępu i demokracji?

Ostatnimi czasy coraz więcej mówi się o tzw. technologiach autorytarnych, czyli o tym, jak autorytarne reżimy wykorzystują nowe technologie do konsolidacji władzy. Przykładem mogą być Chiny, które inwigilują swoich obywateli na całego, monitorując ich każdy krok za pomocą technologii rozpoznawania twarzy. Google dostał zresztą propozycję od chińskiego rządu, żeby zbudować wyszukiwarkę spójną z obowiązującą tam cenzurą. To właśnie nacisk pracowników firmy sprawił, że zarząd – jak dotąd – nie zdecydował się podjąć tego zadania. Zresztą kwestia współpracy z chińskim rządem powracała również podczas czwartkowego protestu.

Być może protest ten stanowi pierwszy krok „powrotu do przeszłości” i czasów, gdy Google i jego technologie faktycznie jawiły nam się jako symbole postępu i demokracji.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Kaczyński się pozbierał, złapał cugle, zagrożenie nie minęło. Czy PiS jeszcze wróci do władzy?

Mamy już niezagrożoną demokrację, ze zwyczajowymi sporami i krytyką władzy, czy nadal obowiązuje stan nadzwyczajny? Trwa właśnie, zwłaszcza w mediach społecznościowych, debata na ten temat, a wynik wyborów samorządowych stał się ważnym argumentem.

Mariusz Janicki
09.04.2024
Reklama