Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Nauka

W pogoni za szczurem

Wielka wojna z dopalaniem

Stąd wzięła się nazwa całego asortymentu środków psychoaktywnych zwanych dopalaczami. Dopalacz jednak, to tak naprawdę, urządzenie podnoszące ciąg silnika turboodrzutowego. To to żółte z czarnym pierścieniem na końcu. Stąd wzięła się nazwa całego asortymentu środków psychoaktywnych zwanych dopalaczami. Dopalacz jednak, to tak naprawdę, urządzenie podnoszące ciąg silnika turboodrzutowego. To to żółte z czarnym pierścieniem na końcu. NASA
Wydając wojnę dopalaczom, walczymy nie tylko ze sprytnymi sprzedawcami, ale i z ciemną stroną ludzkiej natury.

Poniższy tekst ukazał się w POLITYCE w 2010 r.

*

Jest rok 1954. Dwaj młodzi naukowcy, James Olds i Peter Milner, wkładają szczura do zbudowanego w laboratorium małego korytarza. Na jego końcu zwierzę musi skręcić w lewo bądź w prawo. Gryzoń wygląda trochę makabrycznie – z głowy wystają mu druty podłączone do urządzenia dozującego prąd. Uczeni chcą sprawdzić, czy za pomocą impulsów elektrycznych da się sterować szczurem – sprawić, by częściej skręcał np. w lewo. Tyle że podczas umieszczania w mózgu cienkiej elektrody popełniają błąd – trafiają w zupełnie inne miejsce, niż planowali. Dlatego szczur, gdy włączają prąd, reaguje w zdumiewający sposób – przysiada, rozgląda się i węszy, najwyraźniej jest mu bardzo przyjemnie. O co chodzi? – nie mogą się nadziwić Olds i Milner.

Okazuje się, że trafili elektrodą w rejon mózgu, którego drażnienie prądem sprawia dużą satysfakcję. To może być ważne odkrycie. Przygotowują więc następne eksperymenty, tym razem szczury lądują w pomieszczeniu z małą dźwignią. Gdy ją naciskają, prąd zaczyna płynąć do ich mózgów. Jest im tak dobrze, że używają dźwigni co chwila – nawet dwa tysiące razy w ciągu godziny. Zapominają o jedzeniu, piciu i seksie. W końcu padają z wyczerpania.

Olds i Milner przez przypadek odkryli lokalizację tzw. układu nagrody w mózgu. Powstał on w toku ewolucji, by zwiększyć szanse organizmów na przeżycie i powielenie genów. Układ nagrody, którego najważniejszym elementem – także w mózgach ludzi – jest tzw. jądro półleżące, działa jak wewnętrzny belfer nagradzający za to, co dobre (oczywiście z ewolucyjnego punktu widzenia), a za złe karzący. Dlatego np. seks (rozprzestrzenienie genów) czy jedzenie (dostarczenie energii organizmowi) sprawiają tak wielką przyjemność.

Homo sapiens od wieków przeprowadza eksperyment Oldsa i Milnera na samym sobie, choć bez chirurgicznych ingerencji i elektryczności. Nauczyliśmy się bowiem sztucznie pobudzać układ nagrody za pomocą alkoholu, nikotyny, heroiny czy amfetaminy oraz wielu innych tzw. substancji psychoaktywnych. Wszystkie one mają tę cechę, że działają silnie na naszego mózgowego belfra. Niektóre na tyle skutecznie, że tak jak laboratoryjne szczury, naciskające dźwignię, zapominamy o bożym świecie. A wówczas nasz układ nagrody zaczyna przypominać układ zagłady.

Wielkie branie

Jak pisze prof. Jerzy Vetulani, słynny neurobiolog z Instytutu Farmakologii PAN w Krakowie, ludzkość od początków swojej historii piła, jadła, paliła i wdychała substancje psychoaktywne. Ale nie doprowadziło to naszego gatunku na skraj przepaści. Środki oddziałujące na psychikę były bowiem obłożone silnymi tabu kulturowymi – zażywano je niemal wyłącznie w specyficznych okolicznościach, m.in. w trakcie obrzędów religijnych.

Przykład działania takiego tabu stanowi muchomor czerwony, postrzegany w naszej kulturze jako wyjątkowo trujący, choć nieporównanie groźniejszy jest przecież muchomor sromotnikowy. Tyle że z tego pierwszego przyrządzano kiedyś (a do dziś robią to plemiona syberyjskie) halucynogenny napój spożywany wyłącznie w trakcie religijnych obrzędów pod kontrolą szamana. Jego samodzielne zażywanie było zakazane.

Środki psychoaktywne zaczęły być problemem, gdy człowiek rozpoczął wielkie podróże. Do Ameryki Północnej czy Australii popłynął wysokoprocentowy alkohol, siejąc spustoszenie wśród tubylczej ludności. Do Europy przywędrowały zaś opium, nikotyna, haszysz i kokaina. Swoją cegiełkę dołożyła też szybko rozwijająca się chemia, dzięki której w laboratoriach zaczęły na przemysłową skalę powstawać substancje psychoaktywne.

W pewnym momencie ludzie zorientowali się, że szkody powodowane przez alkohol czy narkotyki zaczynają być bardzo poważne. Wypowiedziano im trwającą do dziś wojnę, w trakcie której stoczono wiele bitew. Część zakończyła się sromotną klęską, jak choćby amerykańska prohibicja. Inne – np. walka z papierosami – wydają się przynosić pierwsze sukcesy. Stosowano i stosuje się w tym globalnym starciu różne taktyki – od bezwzględnego niszczenia przeciwnika po zawieszenia broni. Dziś jednak wróg zachodzi nas od tyłu, na co najwyraźniej jesteśmy zupełnie nieprzygotowani, i atakuje tzw. dopalaczami. Czy okażą się one wunderwaffe narkotykowego biznesu?

Figa dla starych

Pomysł jest tak prosty, że aż trudno uwierzyć, iż ktoś nie wpadł na niego znacznie wcześniej. Od dawna bowiem wiadomo o istnieniu tysięcy związków chemicznych działających podobnie do narkotyków – tych pobudzających, jak amfetamina, i tych halucynogennych, jak LSD. Nie są w stanie objąć ich spisy zabronionych substancji psychoaktywnych. Zatem produkcja, sprzedaż i posiadanie tego typu specyfików według prawa są legalne.

Kłopot sprawia jedynie wprowadzenie do obrotu czegokolwiek przeznaczonego do spożycia przez ludzi, gdyż wymaga to wykonania odpowiednich badań i uzyskania zezwoleń. Taki proces na pewno wykazałby narkotyczne właściwości dopalaczy, a w konsekwencji zakaz ich produkcji i sprzedaży. Jednak i na to znalazł się łatwy sposób – dopalacze opatruje się ostrzeżeniem „produkt nie do spożycia przez ludzi”. Czym więc jest? Podobno towarem tylko dla kolekcjonerów albo nawozem (w przypadku ziół) dla roślin. Dzięki temu ani nie trzeba podawać składu chemicznego sprzedawanych produktów, ani ponosić konsekwencji w razie jakichkolwiek kłopotów zdrowotnych konsumentów.

Z formalnego punktu widzenia wszystko wygląda zatem całkowicie legalnie, choć hipokryzja producentów i kupujących dopalacze aż boli. Oto cytat ze strony internetowej jednego ze sklepów handlujących takimi specyfikami: „Zapraszamy do zielonej strefy. X jest produktem dla największych koneserów. Efekt kolekcjonerski jeszcze nigdy nie był tak radosny. POLECAMY!!!”. I jeszcze próbka opinii nabywców dopalacza X: Andrzej pisze, że „produkt jest dobry; myślę, że nadaje się dla początkującego kolekcjonera. Mój klaser był naprawdę zadowolony. Dobry dla grupek kilkuosobowych”; Sylwia też go poleca: „Mmm… Bardzo dobra mieszanka. Warta skolekcjonowania. Na pewno jeszcze nie raz zagości w moim klaserze”. – Dopalacze to jest taka figa pokazana starszej generacji. Mogę pójść do sklepu, kupić sobie narkotyk i jeszcze dostać paragon potwierdzający, że nabyłem towar zgodnie z prawem – mówi dr Jacek Moskalewicz, kierownik Zakładu Badań nad Alkoholizmem i Toksykomaniami w Instytucie Psychiatrii i Neurologii w Warszawie, ekspert od uzależnień Światowej Organizacji Zdrowia (WHO).

Wypalanie dopalaczy

Pierwsze dopalacze pojawiły się w Wielkiej Brytanii kilka lat temu. W 2008 r. były już do kupienia w Polsce. Dziś sklepów z nimi mamy w całym kraju ponad 1000. Państwo zaczęło walczyć dość szybko. W 2009 r. na listę nielegalnych substancji wpisano niektóre specyfiki znajdujące się w dopalaczach – np. jedną z odmian szałwii o działaniu halucynogennym oraz benzylopiperazyny, dające efekty podobne do działania amfetaminy. Na sklepy zaczęto też nasyłać kontrole skarbowe, sanitarne oraz policję, a w ostatni weekend większość spośród nich zamknięto (nie wiadomo na jak długo). Premier Donald Tusk ogłosił nawet, że punkty sprzedaży dopalaczy zniknęły raz na zawsze.

Do Sejmu lada moment trafią też projekty nowych przepisów. Mają one pozwolić na wycofanie z rynku na okres od roku do półtora substancji mogących stanowić zagrożenia dla zdrowia, a zatem tych psychoaktywnych. Rzecznik rządu zapowiedział nawet, że dzięki tym posunięciom Polska ma szansę stać się w Europie prekursorem definitywnego rozwiązania sprawy dopalaczy.

Eksperci od narkotyków nie są jednak aż tak optymistyczni. – Substancji psychoaktywnych jest mnóstwo, więc walka z nimi nie będzie łatwa. Dla mnie najistotniejsze byłoby ograniczenie dostępu do dopalaczy osobom niepełnoletnim – mówi prof. Jerzy Vetulani. Zgadza się z tym dr Moskalewicz i dodaje: – Stworzyliśmy społeczeństwo, w którym dominuje wolny rynek i nagle okazuje się, że on ma poważne luki. Nie widzę dobrych legalnych instrumentów, by zakazać sprzedaży dopalaczy.

Dr Moskalewicz jest jednak daleki od popadania w alarmistyczny ton. Jego zdaniem nie dysponujemy dziś wiarygodnymi danymi, co było prawdziwą przyczyną zgonów i zatruć młodych ludzi. Np. wiadomo, że część ofiar śmiertelnych to samobójcy i bardzo trudno orzec, czy do targnięcia się na życie doprowadziły dopalacze, czy tylko ktoś zabił się za ich pomocą.

– Oczywiście, nie znaczy to, że dopalacze są bezpieczne. Obawiam się tylko, czy cała ta wrzawa nie przyniesie więcej szkód niż pożytku – tłumaczy. Z danych z końca 2008 r. wynika, że po dopalacze sięgało około 4 proc. młodych osób, a liczba sklepów nie wzrosła od tamtego czasu lawinowo. Szacuję, że dziś dopalacze okazyjnie może brać kilka, maksymalnie kilkanaście procent nastolatków, a regularnych konsumentów jest znacznie mniej. Dla porównania – alkoholu próbuje aż 80 proc. młodzieży, marihuany 25 proc. Tymczasem w mediach już pojawiają się komentarze, że branie dopalaczy to dziś norma, a nie margines. To nieprawda, a przekonywanie, że wszyscy naokoło po nie sięgają, tak naprawdę zachęca do takich zachowań – przekonuje Moskalewicz.

Na twardo czy na miękko?

Jaką zatem przyjąć wobec nich taktykę – twardą, jak obecnie, czy – jeśli ta okaże się nieskuteczna miękką? Może warto wówczas wrócić do pytań o legalizację, przynajmniej niektórych, narkotyków i ich dystrybucję pod dokładną kontrolą państwa? Skoro godzimy się na otwartą sprzedaż tak szkodliwej substancji jak alkohol, to przestańmy być hipokrytami i pozwólmy tym, którzy tego chcą, palić marihuanę lub brać LSD. Można przypuszczać, że zyskiem takiej polityki byłoby ograniczenie nielegalnego handlu narkotykami, który napełnia kieszenie mafiosom, a w takich krajach jak Meksyk przynosi śmierć dziesiątkom tysięcy ludzi, ginących w walkach gangów narkotykowych.

Problem jednak w tym, że do tej pory nikt na taki krok się nie odważył, więc nie znamy jego rzeczywistych konsekwencji. Holandia, która przymknęła oko na tzw. miękkie narkotyki, powoli wycofuje się z tego pomysłu. Choć nie przyniosło to jakichś wyjątkowo zgubnych konsekwencji – spożycie marihuany jest tam niewiele większe niż w Polsce, za to na podobnym poziomie jak w Wielkiej Brytanii czy Czechach.

– Nie znam dobrego rozwiązania tego problemu, ale delegalizację narkotyków uważam za mniejsze zło. Wbrew pozorom większość ludzi, również tych młodych, stosuje się do norm i zakazów – mówi dr Moskalewicz. – Gdyby marihuana czy inne substancje psychoaktywne stały się legalne, ich poziom konsumpcji mielibyśmy porównywalny ze spożyciem wódki, piwa czy papierosów. Ograniczenie dostępności to najlepszy sposób prewencji, jakim obecnie dysponujemy. To m.in. dlatego fiński rząd ogłosił, że do 2040 r. chce całkowicie zdelegalizować wszelkie produkty tytoniowe.

Według Moskalewicza warto natomiast odejść od karania za posiadanie narkotyków, gdyż taka polityka prowadzi do kryminalizacji zachowań młodych ludzi. Depenalizacja ograniczyłaby – często traumatyczne – doświadczenia z aparatem ścigania oraz nie popychała części osób na drogę przestępczą. Odciążyłaby także policję, prokuraturę, sądy i służby penitencjarne. A mamy w tej kwestii ciekawe doświadczenia. W 1985 r. przyjęto w Polsce ustawę, dzięki której odeszliśmy od karania za posiadanie narkotyków. Niektórzy ostrzegali wprawdzie, że to najprostsza droga do trucia młodzieży i za chwilę narkomania wybuchnie na wielką skalę. Nic takiego się jednak nie stało. Mimo to od 1997 r. zaczęliśmy odchodzić od tej polityki, a od 10 lat zabraniamy posiadania nawet małych ilości narkotyków na własny użytek.

A co z profilaktyką? – Niestety, nie przynosi ona szybkich efektów. Potwierdzają to np. kampanie antyalkoholowe, na które poszły ogromne pieniądze, a ich efekt okazał się niemal żaden – przekonuje dr Moskalewicz. I dodaje: – Ograniczenie palenia tytoniu, które obserwuje się ostatnio w krajach zachodnich, wcale temu nie przeczy. Pierwsze poważne doniesienia na temat wielkiej szkodliwości papierosów pojawiły się w latach 50., a mimo to dalej ochoczo po nie sięgano. Trzeba było aż trzech dekad, by coś zaczęło się zmieniać. Do ludzi bardzo powoli docierało bowiem, że podwyższanie cen papierosów nie służy jedynie uderzaniu ich po kieszeni, ale działa pozytywnie na rzecz zdrowia publicznego. W latach 50. żaden polityk nie zgodziłby się podnieść cen papierosów 20-krotnie, bo o tyle realnie zdrożały one w ciągu ostatnich dziesięcioleci. To oznaczałoby rewolucję, niemożliwą wówczas do przeprowadzenia.

Z czasem zmienił się jednak status kulturowy papierosów – kiedyś palili tylko mężczyźni i wyemancypowane kobiety, bogaci zaciągali się drogimi papierosami, a biedni tanimi. – Jeszcze w latach 80. można było powiedzieć: pokaż mi, co palisz, a powiem ci, kim jesteś. Dziś papieros staje się symbolem przynależności do grupy o niskim statusie społecznym – tłumaczy dr Moskalewicz.

Podobne zjawisko ograniczyło także spożycie wyjątkowo groźnych narkotyków, takich jak heroina. – Jej polska odmiana, czyli słynny kompot, był początkowo narkotykiem młodych ludzi z aspiracjami artystycznymi, intelektualnie bardzo rozwiniętych. Z czasem nastąpiła proletaryzacja heroiny, która stała się symbolem osób z marginesu – dodaje dr Moskalewicz.

Co doradziłby rządowi w kwestii zwalczania dopalaczy?

Po pierwsze, raczej ograniczyć retorykę wojenną, bo ona sugeruje, że za pomocą szybkich posunięć administracyjnych da się zlikwidować problem. Po drugie, unikać tworzenia atmosfery, że oto mamy do czynienia ze zjawiskiem powszechnym wśród młodzieży. Młodzi ludzie mają bowiem szczególną skłonność do ulegania panującym modom. Po trzecie, uświadamiać nastolatków, że legalność dopalaczy jest oszustwem, a przede wszystkim, iż kupując je zupełnie nie wiedzą, co dostają do ręki. Po czwarte próbować dotrzeć z rzetelną informacją na temat metod postępowania w przypadku zatruć zarówno do lekarzy, jak i do konsumentów dopalaczy.

Na łatwe zwycięstwo nie ma co liczyć. W tej wojnie naszym przeciwnikiem są bowiem nie tylko sprzedawcy, chcący zainkasować łatwe pieniądze. Walczymy przede wszystkim z własnymi mózgami, mającymi wielką ochotę, by jak najczęściej naciskać szczurzą dźwignię.

Polityka 41.2010 (2777) z dnia 09.10.2010; Temat tygodnia; s. 12
Oryginalny tytuł tekstu: "W pogoni za szczurem"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną