Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Nauka

Szatańskie uprawy

Europa nie chce GMO

Kukurydza MON810 odporna na szkodniki. Na jej uprawę UE sie zgodziła. Kukurydza MON810 odporna na szkodniki. Na jej uprawę UE sie zgodziła. SIPA / EAST NEWS
Dekadę temu Europa zaczęła się panicznie bać genetycznie zmodyfikowanych roślin. I dziś płaci za to wysoką cenę.
Rośliny transgeniczne wyhodowane w warszawskiej Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.Bogdan Krężel/Przekrój/Visavis/Forum Rośliny transgeniczne wyhodowane w warszawskiej Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego.

Ziemniak nie ma szczęścia do Europy. Kiedy pod koniec XVI w. dotarł na nasz kontynent z Ameryki Południowej (gdzie uprawiano go od ok. 7 tys. lat), nie został dobrze przyjęty. Choć początkowo traktowany był jako egzotyczna ciekawostka i roślina ozdobna, z czasem zaczęto w nim widzieć śmiertelne zagrożenie. Kartoflane bulwy miały wywoływać rozmaite choroby, m.in. trąd, a nawet pochodzić od samego szatana. Kierując się tymi przesądami Burgundia na początku XVII w. ogłosiła się „strefą wolną od ziemniaków”.

Mimo rozpowszechnionych uprzedzeń oświeceniowi władcy z drugiej połowy XVIII w. zaczęli wręcz nakazywać uprawianie ziemniaków (dostrzegając ewidentne korzyści dla aprowizacji ludności). Tym bardziej że francuscy encyklopedyści zauważyli, iż na terenach, gdzie je sadzono i jedzono, nie występowały w większym nasileniu przypisywane im choroby (czytaj więcej: „Bulwa Belzebuba”, POLITYKA 13/09). Dziś trudno sobie wyobrazić polską czy niemiecką kuchnię bez ziemniaków. Mimo to pewien kartofel znów wywołuje strach Europejczyków.

Zieminiak firmy BASF

Współczesna „bulwa Belzebuba” nosi nazwę Amflora i jest produktem firmy BASF. Koncern ten, na wniosek przemysłu, zmodyfikował genetycznie jedną z odmian ziemniaka. Roślina ta normalnie wytwarza dwa rodzaje skrobi, ale tylko jedna (amylopektyna) jest przydatna do produkcji papieru, tekstyliów i kleju. Dlatego ziemniak BASF produkuje wyłącznie amylopektynę, co ma ogromne zalety dla przemysłu – nie trzeba na drodze chemicznej, w kosztowny i szkodliwy dla środowiska sposób, rozdzielać obydwu rodzajów skrobi, a cała zawartość bulwy kartofla nadaje się do wykorzystania.

Jednak Amflora okazała się porażką. Dlaczego? Jest rośliną zmodyfikowaną genetycznie, czyli GMO, którego tak się obawia Europa. I dlatego przed laty na naszym kontynencie wprowadzono restrykcyjne przepisy, dotyczące dopuszczania do upraw odmian uzyskanych metodami inżynierii genetycznej. Na zielone światło Komisji Europejskiej dla Amflory (przeznaczonej wyłącznie do celów przemysłowych, a nie konsumpcji) BASF czekał więc aż 12 lat i dostał je dopiero w 2010 r. Cała ta procedura kosztowała firmę kilkadziesiąt milionów euro.

Do tego doszła negatywna kampania, jaką natychmiast rozpętały przeciwko Amflorze organizacje Zielonych, choć Europejski Urząd ds. Bezpieczeństwa Żywności uznał tę odmianę za całkowicie bezpieczną dla środowiska, ludzi i zwierząt. Co ciekawe, ziemniaka o tych samych cechach uzyskała również niemiecka firma Bioplant, tyle że znacznie mniej precyzyjnymi i bezpiecznymi metodami, bo stosując silne dawki promieniowania jonizującego do wywołania mutacji genetycznych (czytaj więcej: „Pasztet z mutantem”, POLITYKA 13). Mimo to organizacje takie jak Greenpeace walczą dziś wyłącznie z Amflorą. I robią to bardzo skutecznie.

Dlatego BASF postanowił w tym roku zrezygnować z upraw swojego ziemniaka w Europie, jak również z dalszych badań nad nowymi odmianami roślin. Dwa spośród czterech laboratoriów zostały zamknięte, a pracujący w nich uczeni przenoszą się właśnie do USA. Rzecznik polskiego oddziału firmy Wojciech Krzywicki wylicza: – W Europie pracowaliśmy nad różnymi projektami związanymi z ziemniakami, jednak wszystkie zostaną przerwane. Dotyczy to ziemniaków skrobiowych Amflora, Modena i Amadea, a także ziemniaka o nazwie Fortuna, odpornego na zarazę ziemniaczaną. Przerwiemy także badania nad odmianą pszenicy odpornej na grzyby.

Nie oznacza to, że BASF w ogóle porzuca rolniczą biotechnologię. Będzie dalej pracował nad nowymi odmianami kukurydzy, rzepaku, soi, buraka cukrowego, bawełny, ryżu i pszenicy. Tyle że w Ameryce i Azji oraz z myślą o tamtejszych rolnikach. Podobnie postępuje firma Syngenta, mająca główną siedzibę w Szwajcarii. Również światowy lider w dziedzinie roślin GMO, amerykański koncern Monsanto, zaczął traktować Europę wyłącznie jako rynek zbytu dla swoich produktów i w 2003 r. zamknął ośrodek badawczy w Wielkiej Brytanii. Ile małych firm biotechnologicznych, chcących pracować na rzecz rolnictwa, zniknęło w ciągu ostatniej dekady z europejskiego rynku, trudno powiedzieć.

Pisaliśmy już w POLITYCE (13) o ogromnych możliwościach inżynierii genetycznej w tworzeniu nowych odmian roślin. Dzięki niej powstają bowiem m.in. zboża niewymagające oprysków i redukujące zużycie środków chemicznych, rośliny odporne na suszę (a więc również oszczędzające wodę) i niewrażliwe na choroby.

Greenpeace przwciw GMO

Jednak Europa nie chce nowych odmian roślin udostępniać swoim rolnikom. W UE wolno dziś uprawiać jedynie (a i tak nie we wszystkich krajach, gdyż niektóre ogłosiły moratorium na rośliny GMO) ziemniaka Amflora i kukurydzę MON 810 odporną na szkodniki (produkt Monsanto). Natomiast bez przeszkód można sprowadzać do Unii kilkadziesiąt odmian – wyprodukowanej np. przez amerykańskich rolników – zmodyfikowanej genetycznie kukurydzy, bawełny, soi czy rzepaku.

Dlaczego tak się dzieje? Kiedy na początku lat 90. XX w. zaczęto uprawiać rośliny GMO (najpierw w USA i Kanadzie), europejska opinia publiczna nie była im przeciwna. Zmieniło się to jednak radykalnie pod koniec lat 90., gdy niezwykle agresywną i demagogiczną kampanię przeciw GMO rozpętały organizacje Zielonych, na czele z Greenpeace. Pod naciskiem opinii publicznej, mocno nastraszonej opowieściami o „polach skażonych przez groźne mutanty”, europejscy politycy wprowadzili w 1998 r. moratorium na sprowadzanie i uprawę zmodyfikowanych genetycznie roślin – tłumacząc to potencjalnymi zagrożeniami z ich strony (wbrew opinii większości naukowców).

W reakcji na to główni producenci genetycznie zmodyfikowanych roślin – USA, Kanada oraz kraje Ameryki Płd. – odwołały się do Światowej Organizacji Handlu (WTO), oskarżając Unię Europejską o niezgodne z prawem tworzenie barier handlowych i zamykanie własnego rynku. UE proces przegrała, gdyż nie była w stanie udowodnić, iż rośliny GMO (chodziło wówczas głównie o soję, kukurydzę i rzepak) stanowią realne zagrożenie dla konsumentów i środowiska naturalnego. Dlatego w 2003 r. zaczęto zmieniać europejskie przepisy dotyczące importu tego typu roślin, ale nadal stosowano restrykcyjną politykę wobec upraw GMO. Również tych odmian, które zostały stworzone w europejskich laboratoriach.

Skutek jest taki, że dziś rolnicy w Ameryce, Afryce czy Azji korzystają z ogromnych osiągnięć biotechnologii, a europejscy nie. Z punktu widzenia pozaeuropejskich krajów, w których uprawia się GMO, to właściwie sprzyjająca sytuacja. Rolnictwo oparte na biotechnologii będzie bowiem coraz bardziej konkurencyjne (co roku systematycznie rośnie areał upraw roślin GMO i dziś już wynosi 160 mln ha; dla porównania: cała powierzchnia Polski to 31 mln ha), zyskując przewagę nad europejskim.

Przykładem tego może być Rumunia. Przed wejściem do Unii tamtejsi rolnicy uprawiali soję GMO odporną na środki chwastobójcze (produkt Monsanto). Ale po akcesji musieli zaprzestać jej wysiewania, gdyż nie została dopuszczona do upraw w UE (choć badania dowodzą, że jest bezpieczna i ma korzystniejszy wpływ na środowisko naturalne niż konwencjonalne uprawy tej rośliny). Tymczasem tę samą soję, tyle że uprawianą poza Unią, można bez przeszkód sprowadzać na nasz kontynent. I Rumunia kupuje ją dziś z Ameryki Południowej, zamiast wysiewać na swoich polach.

Dlatego zdziwienie budzi fakt, że w dziedzinie badań nad roślinami GMO Unia pozostaje... światowym liderem. Finansuje prace dość ochoczo, co jest zresztą zgodne z różnymi europejskimi wytycznymi i strategiami, mówiącymi o konieczności rozwoju biotechnologii czy wręcz tworzeniu biogospodarki. Tyle że miliardy euro inwestuje się w odkrycia, których jednocześnie nie pozwala się wykorzystywać. W Europie kształci się też rzesze biotechnologów, którzy coraz częściej zmuszani są do przeprowadzki za Ocean lub zmiany zawodu. – Na przykład moi koledzy z Niemiec już przenoszą swoje doświadczenia do RPA – mówi prof. Tomasz Twardowski z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN, współzałożyciel Polskiej Federacji Biotechnologii. Sytuacja ta dotyczy również Polski.

Bakteriobóczy len

Polska już w 2001 r. przyjęła ustawę o GMO, poważnie utrudniającą stosowanie rodzimych osiągnięć naukowych w rolnictwie. Wszystkie tego rodzaju prace z ostatnich kilkunastu lat zakończyły swój żywot w najlepszym wypadku na etapie poletek doświadczalnych przy instytutach badawczych. Ale nie dlatego, że okazały się nieudane, lecz wyłącznie z powodu nadmiernie restrykcyjnych przepisów oraz niechęci opinii publicznej. A warto pamiętać, że w polskich państwowych laboratoriach powstały m.in. ziemniaki odporne na wirusy, ogórki o słodszym smaku czy topole mniej podatne na choroby.

Dzięki metodom inżynierii genetycznej mój zespół wyhodował ziemniaki, które świetnie radzą sobie z suszą. Oczywiście mogą również rosnąć w normalnych warunkach, co oznacza mniejsze zużycie wody. Nie trzeba chyba tłumaczyć korzyści dla środowiska z tego typu upraw. Opatentowaliśmy to odkrycie. Ale co z tego, skoro z powodu histerii wokół GMO nie mamy szans na jego zastosowanie w rolnictwie – mówi prof. Jacek Hennig, kierownik Pracowni Patogenezy Roślin Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie. – Na szczęście nasz wysiłek nie poszedł całkowicie na marne. Zgłosił się do nas państwowy instytut rolniczy z Kenii, który chce tę samą modyfikację zastosować w kukurydzy. Dostali więc nasz wynalazek za darmo. I dobrze, bo pomagamy w ten sposób krajom afrykańskim dotkniętym klęską suszy. Nie rozumiem tylko, dlaczego polscy rolnicy nie będą mogli korzystać z tych osiągnięć?

Kolejnym przykładem absurdu w podejściu do GMO jest len stworzony przez zespół prof. Jana Szopy-Skórkowskiego z Wydziału Biotechnologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Początkowo naukowcy chcieli zajmować się modyfikacją ziemniaków, ale z powodu dużej niechęci opinii publicznej do żywności GMO postanowili przerzucić się na rośliny niejadalne. Dlatego stworzyli len, który dzięki modyfikacji genetycznej ma właściwości bakteriobójcze i jest świetnym materiałem do wytwarzania opatrunków na ciężko gojące się rany.

Żeby jednak wynalazek ten nie pozostał jedynie w laboratorium i na papierze, prof. Szopa-Skórkowski musiał przejść długą drogę przez biurokratyczną mękę – m.in. powołać fundację, która zajęła się produkcją opatrunków. Na dodatek są one dziś wytwarzane z lnu wysiewanego wyłącznie na poletkach doświadczalnych, bo przecież rolnicy nie mają prawa uprawiać takiej rośliny – wymagana byłaby na to zgoda nie tylko Polski, ale również Unii Europejskiej. I być może, jak w przypadku ziemniaka Amflora, trzeba by było na nią czekać dekadę oraz wyłożyć na żmudne procedury miliony euro.

Ale nawet z otrzymaniem zezwolenia na ograniczone uprawy eksperymentalne wrocławski naukowiec miał wielki kłopot, bo np. w ubiegłym roku komisja ds. GMO przy ministrze środowiska (zasiadają w niej m.in. przedstawiciele organizacji zwalczających genetycznie zmodyfikowane rośliny) negatywnie zaopiniowała wniosek o ponowne wysianie lnu na poletkach doświadczalnych. Trzeba było się odwoływać i dopiero za drugim podejściem udało się uzyskać zgodę.

To wszystko sprawia, że produkujemy opatrunki metodą manufakturową. Ale jest nadzieja właśnie toczą się rozmowy z koncernem 3M, który zainteresował się naszym wynalazkiem. Rozmawiamy także z przedsiębiorcami z Kanady, gdzie sprawa upraw zmodyfikowanego lnu nie stanowi takiego problemu jak w Europie, a podejście do GMO jest racjonalne. Zainteresowanie zgłaszają również Chińczycy, energicznie rozwijający biotechnologię – mówi prof. Szopa-Skórkowski. Jeśli więc kiedyś będziemy w Polsce na dużą skalę produkować tego typu opatrunki, to zapewne wyłącznie z lnu uprawianego poza Europą.

Prof. Szopa-Skórkowski wyliczył także, że na prace naukowe nad GMO z budżetu państwa wydaliśmy w ciągu kilkunastu lat co najmniej kilka miliardów złotych. Po co, skoro w 2007 r. polski rząd ogłosił „Ramowe stanowisko w sprawie GMO”, w którym zadeklarował, że Polska winna być strefą wolną od GMO? – Chciałbym, by polityczni decydenci wreszcie mieli odwagę uczciwie powiedzieć: nie będziemy finansować takich badań jak pańskie, bo GMO nam się nie podoba. Obecna sytuacja jest bowiem marnowaniem pieniędzy podatników, a u mnie wywołuje frustrację, gdyż nikogo nie interesują uzyskane przez mój zespół osiągnięcia. Przynajmniej miałbym jasną sytuację, że powinienem szukać swojego miejsca np. w USA – uważa prof. Jacek Hennig.

Zamiast chemii

Uczeni europejscy stali się także celem agresywnej nagonki ze strony organizacji anty-GMO. Tylko w czterech krajach europejskich (Francji, Szwajcarii, Niemczech i Wielkiej Brytanii) w latach 1999–2010 Zieloni aktywiści zniszczyli 70 upraw doświadczalnych prowadzonych przez państwowe instytuty naukowe.

Niedawno doszło nawet do bezprecedensowej sytuacji: uczeni z brytyjskiego ośrodka badawczego Rothamstad Research umieścili w serwisie YouTube apel wideo do organizacji o nazwie Take the Flour Back (co można przetłumaczyć jako Odzyskać Mąkę), która zapowiedziała, że usunie siłą prowadzone przez nich doświadczalne uprawy pszenicy. Naukowcy napisali również otwarty list, w którym stwierdzają m.in.: „Skopiowaliśmy w pszenicy naturalne zjawisko wykorzystywane przez miętę pieprzową oraz ponad 400 innych gatunków roślin do walki z mszycami. W ten sposób możemy przyczynić się do znacznego zmniejszenia zużycia chemii w rolnictwie. Czy przeciw temu protestujecie? Czy protestujecie tylko dlatego, że nowa odmiana to tzw. GMO? Nasze badania są finansowane ze środków publicznych. Otrzymana pszenica nie stanie się własnością żadnej prywatnej firmy ani nie zostanie opatentowana. Jeśli potwierdzi się, że efektywnie odstrasza mszyce, będzie sprzedawana rolnikom z całego świata po kosztach. Niestety, wasze działania prowadzą do tego, że tylko duże i bogate firmy mogą sobie pozwolić na bardzo kosztowne badanie nowych odmian GMO” (czytaj więcej na: gmo.blog.polityka.pl).

W Polsce do takich sytuacji, na szczęście, na razie nie dochodzi. Greenpeace próbował jedynie (z marnym skutkiem) atakować uprawy kukurydzy MON 810, którą rolnicy mogą legalnie wysiewać w Polsce. Natomiast naukowcy są przedmiotem bezpardonowej nagonki w Internecie. Można tam znaleźć dziesiątki stron, na których Zieloni aktywiści oskarżają uczonych o bycie agentami amerykańskich koncernów, niszczenie polskiego rolnictwa, łapówkarstwo etc. Np. anonimowa grupa założyła na zagranicznym serwerze stronę zbrodniarze.com, na której znaleźli się m.in. prof. Tomasz Twardowski z Instytutu Chemii Bioorganicznej PAN oraz prof. Piotr Węgleński, były rektor Uniwersytetu Warszawskiego i pionier inżynierii genetycznej w Polsce.

Koalicja Polska Wolna od GMO (do której należy Greenpeace) protestuje głośno przeciwko badaniom polowym nad lnem prof. Szopy-Skórkowskiego oraz odporną na choroby topolą z warszawskiej Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Trudno przy tym dociec, z jakich konkretnie powodów, poza tym, że rośliny te powstały dzięki inżynierii genetycznej.

– Kilka lat temu firma Monsanto zaproponowała współfinansowanie moich badań nad roślinami. Odmówiłem. Nie dlatego, że widziałem w tym coś niedobrego lub nieetycznego. Gdybym się zgodził, zostałbym zakrzyczany jako agent Monsanto. Jak mam więc realizować apele rządu czy Polskiej Akademii Nauk o współpracę z przemysłem? – zastanawia się polski uczony, prosząc jednocześnie o zachowanie anonimowości. Tym bardziej że małych firm biotechnologicznych nie stać na wyłożenie milionów euro, by pokonać bariery biurokratyczne, oraz na czekanie kilkunastu lat, aż Komisja Europejska łaskawie wyrazi zgodę na dopuszczenie do upraw.

Społeczeństwo ma prawo do odrzucania GMO. Warto jednak, by swoje decyzje opierało na wiedzy, a nie irracjonalnych lękach. Tymczasem europejskie, a w tym polskie, władze nie prowadzą żadnych kampanii informacyjnych dotyczących GMO. Rezultat jest taki, że większość Polaków boi się genetycznie zmodyfikowanych roślin, choć nie ma o nich nawet podstawowej wiedzy (trzy czwarte respondentów w najnowszym badaniu opinii publicznej m.in. nie potrafiło prawidłowo rozszyfrować skrótu GMO).

Jeśli powyższa sytuacja się nie zmieni, nadal będziemy marnować pieniądze na badania, których rezultatów nie wykorzystujemy, a Europa dalej przegrywać będzie na polu biotechnologii wyścig z resztą świata.

Polityka 25.2012 (2863) z dnia 20.06.2012; Nauka; s. 60
Oryginalny tytuł tekstu: "Szatańskie uprawy"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi - nowy Pomocnik Historyczny POLITYKI

24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny POLITYKI „Dzieje polskiej wsi”.

(red.)
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną