Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Nauka

Sami, ale nie samotni

Czy Facebook uczyni nas rozbitkami?

Piotr Socha / Polityka
Facebook czyni ludzi samotnymi! – alarmuje amerykański miesięcznik „The Atlantic”. Jeszcze nigdy nie mieliśmy tak wielu „przyjaciół”, mając jednocześnie coraz mniej znajomych, z którymi można pogadać od serca. Artykuł wywołał gwałtowną dyskusję o kondycji ludzkiej w dobie Internetu.
Piotr Socha/Polityka

Yvette Vickers, drugorzędna amerykańska aktorka, zmarła w swym domu w wieku ok. 83 lat. Samotnej śmierci towarzyszył podłączony do Internetu komputer. Dokładną datę zgonu trudno jednak ustalić, bo ciało denatki zostało odkryte dopiero po wielu miesiącach przez sąsiadkę, zaniepokojoną rosnącą ilością starzejącej się korespondencji w skrzynce pocztowej. Tą dramatyczną historią pisarz Stephen Marche rozpoczyna artykuł „Is Facebook Making Us Lonely” (Czy Facebook czyni nas samotnymi?), temat okładkowy z majowego numeru prestiżowego amerykańskiego miesięcznika „The Atlantic”.

Vickers zmarła w samotności, choć w sieci otaczało ją spore grono „przyjaciół”. Zainteresowali się nią jednak dopiero, gdy prasa doniosła o makabrycznym odkryciu zmumifikowanego ciała, leżącego tuż przy ciągle włączonym komputerze. Wydarzenie w ciągu dwóch tygodni wywołało ponad 16 tys. komentarzy na Facebooku i blisko tysiąc wpisów na Twitterze. Marche nie koncentruje się jednak zbyt długo na spektakularnym, lecz pojedynczym przecież przypadku, i przechodzi do głębszej analizy współczesnego, sieciowego społeczeństwa, podpierając się licznymi statystykami.

Facebook, serwis społecznościowy, z którego korzysta obecnie blisko już miliard osób na całym świecie, pojawił się w trakcie nasilania epidemii samotności. W 1950 r. jednoosobowych gospodarstw domowych w Stanach Zjednoczonych było tylko niespełna 10 proc. W 2010 r. odsetek ten osiągnął już 27 proc. Eric Klinenberg, socjolog z New York University, w najnowszej, tegorocznej książce „Going Solo” (Żyjąc w pojedynkę) pokazuje, że zjawisko życia w samotności nasila się i nie dotyczy wyłącznie Stanów Zjednoczonych. W krajach skandynawskich odsetek jednoosobowych gospodarstw sięga 45 proc., za Skandynawami gonią Francuzi, Brytyjczycy i Niemcy. Najszybszą dynamikę „samotnienia” dostrzec jednak można w Brazylii, Indiach i Chinach.

Wolność samotności

Proces trwa od wielu dekad, mimo to należy do najmniej zrozumiałych zjawisk współczesnego świata, zauważa Klinenberg. I choć jego badania stały się pożywką dla artykułu Stephena Marche, uczony krytykuje radykalną tezę autora „The Atlantic”. Fakt, że coraz więcej osób wybiera życie w pojedynkę, nie oznacza rozlewania się fali samotności i rozpadu społeczeństwa na pojedyncze atomy, komunikujące się jedynie za pomocą Internetu. Przeciwnie, opcja życia solo staje się coraz bardziej atrakcyjna, bo współczesna cywilizacja umożliwia bycie razem w społeczeństwie bez konieczności życia pod jednym dachem.

Trwałość, tak często chwalona przez konserwatystów tęskniących do ideału „tradycyjnej rodziny”, wynikała najczęściej z konieczności, nie z wyboru. Niepracująca kobieta nie miała innej możliwości, niż trwanie przy mężu i dzieciach.

Dziś jednak w takich krajach, jak USA czy Szwecja, pracuje ponad 60 proc. kobiet (więcej niż w Polsce mężczyzn), a wynikająca stąd niezależność finansowa daje autonomię wyboru życiowych strategii. Autonomię tym większą, im bardziej pogłębia się urbanizacja – życie w mieście chroni przed wścibstwem i daje wolność od uciążliwych konwenansów. W rezultacie, choć coraz mniej ludzi żyje w trwałych związkach, wcale nie pogorszyła się jakość ani głębokość międzyludzkich relacji, przekonuje inny badacz, socjolog z Berkeley Claude Fischer. Do takiego wniosku upoważnia go analiza stanu amerykańskiego społeczeństwa w ciągu ostatnich 40 lat, opublikowana w książce „Still Connected” (Ciągle połączeni). Rosnąca liczba rozwodów, rodziców samotnie wychowujących dzieci i osób, które nigdy nie zdecydują się na utworzenie związku, nie oznacza, że ich wszystkich czeka los Yvette Vickers.

Cyberprzestrzeń indywiduów

Rzekoma epidemia samotności to nic innego, jak przewidywane już przez pionierów socjologii, Emila Durkheima i Georga Simmela, zjawisko indywidualizacji, czyli wyrywania się jednostki z pęt „naturalnych” i „tradycyjnych” więzi w miarę modernizacji i wzrostu złożoności społeczeństwa.

Pojawienie się instytucji przejmujących sporą część funkcji, jakie musiała spełniać rodzina – od opieki nad dziećmi po troskę nad osobami niepełnosprawnymi – zmieniło społeczeństwo. Tradycjonaliści lamentują nad upadkiem. Inni cieszą się ze zdobytej wolności. Niezależnie od oceny, faktem jest – jak zauważa niemiecki współczesny socjolog Ulrich Beck – że to już nie rodzina, lecz jednostka jest podstawową komórką społeczną.

Analizę procesów indywidualizacji i przemian społecznych znakomicie skomplikował Internet. Pojawieniu się nowego medium towarzyszył niepokój, doskonale wyraża go literatura cyberpunk, a arcydzieło gatunku, „Neuromancer” Williama Gibsona z 1984 r., stało się ważnym punktem odniesienia dla wszystkich czarnych wizji świata wkraczającego w epokę sieci. To właśnie „Neuromancer” wprowadził do języka pojęcie cyberprzestrzeni, na trwale zmieniając społeczną wyobraźnię.

Cyberprzestrzeń, raz poczęta w akcie literackiej fantazji, zaczęła żyć swoim życiem i się zaludniać. Kim? Modelowy mieszkaniec nowego, wspaniałego świata to otaku – terminem tym opisuje się w Japonii ludzi, którzy obsesyjnie zajmują się jakimś tematem. Jeśli otaku zachwyci się grą komputerową, poświęca się grom bez reszty, czasami fascynację przypłacając śmiercią ze skrajnego wyczerpania. Syndrom otaku nie ogranicza się jednak jedynie do kultury japońskiej, podobne zjawiska zaobserwowała w Stanach Zjednoczonych Sherry Turkle, pionierka badań nad społecznym wpływem komputerów i Internetu.

W klasycznych już książkach, jak „Life on the Screen” (Życie na ekranie), opisuje niezliczone przypadki świrów, którzy porzucili trudny realny świat na rzecz cyberprzestrzeni, w której mogą żyć po swojemu. I żyją, spędzając tam po kilkanaście godzin dziennie i zapominając całkowicie o obowiązkach. Trudno o bardziej makabryczną ilustrację tego świata niż historia z grudnia 2010 r.: Jason Gallaway nie mógł znieść, że trzymiesięczna córka przeszkadza mu płaczem w grze, więc uciszył dziecko na zawsze.

Pojedyncze patologiczne przypadki z czasem zaczęły wypełniać naukowe statystyki. W 1998 r. amerykański psycholog Robert Kraut opublikował głośny artykuł, pokazujący, że Internet przyczynia się do rozkładu relacji społecznych.

Badania Krauta wzburzyły kanadyjskiego socjologa Barry’ego Wellmana. Internet nie niszczy relacji, tylko jest azylem dla ludzi, którzy już mają z tymi relacjami kłopoty. Z tego też względu (w 1998 r. z nowego medium korzystało ciągle niewiele osób) w sieci można zaobserwować nadreprezentację osób o patologicznych skłonnościach i cechach. Co nie znaczy, że Internet jest medium neutralnym, niemającym wpływu na stosunki społeczne. By jednak ten wpływ zrozumieć, potrzebne są nowe pojęcia, adekwatne do nowej rzeczywistości.

Wellman zaproponował koncept sieciowego indywidualizmu, by opisać nim pozornie paradoksalne zjawisko rosnącej indywidualizacji, które jednak – wbrew piewcom apokalipsy – nie prowadzi do społecznej katastrofy. Pojęcie, wprowadzone ponad dekadę temu, właśnie doczekało się pełnego wyrazu – w kwietniu Wellman opublikował wspólnie z Lee Rainie’m z Pew Research Center książkę „Networked: The New Social Operating System” (Usieciowieni: nowy społeczny system operacyjny). Tak, to prawda, że zindywidualizowane społeczeństwo się zmieniło – rozpadają się np. tradycyjne wspólnoty, integrowane przez miejsce, np. przez sąsiedztwo. Wyparowujące więzi zastępują jednak inne relacje, koordynowane nie przez miejsce, lecz przez akty komunikacji w sieci.

Nie znaczy to, że fizyczne miejsca tracą na znaczeniu, przeciwnie – sieciowi indywidualiści nie żyją w geograficznej próżni, lecz wybierają gęsto zaludnione miasta. Kluczowym punktem odniesienia w społeczno-fizycznej geografii są jednak oni sami – osoby sprzężone z mobilnym urządzeniem komunikacyjnym, umożliwiającym bycie stale w sieci i nieustanną koordynację oraz zarządzanie relacjami z innymi osobami. Nie po to, żeby tkwić w owej mitycznej cyberprzestrzeni, lecz żeby żyć pełnią społecznego życia: podejmując zbiorowe działania w sferze kultury, polityki czy filantropii.

Wellman, wspomagany przez Rainiego, przytacza dziesiątki badań i statystyk pokazujących, że sieciowi indywidualiści bardziej angażują się w sprawy tego świata niż osoby niekorzystające z Internetu. Mają przeciętnie więcej realnych przyjaciół, z którymi też częściej się spotykają i bardziej angażują się w sprawy społeczne.

Można tylko dodać, że obserwacje pochodzące głównie z badań amerykańskich znajdują potwierdzenie choćby w polskiej „Diagnozie społecznej”. Każda edycja tego powtarzanego co dwa lata badania polskiego społeczeństwa pokazuje, że internauci są bardziej uspołecznieni od ich rodaków odłączonych od sieci.

Ta obserwacja nie oznacza jednak, że nic się nie zmieniło. Społeczeństwo sieciowych indywidualistów nie jest społeczeństwem osób samotnych, czyli pozbawionych mniej lub bardziej trwałych relacji z innymi, które umożliwiają wspólne działanie. Jego przedstawiciele jednak relacje te tworzą, odtwarzają i podtrzymują inaczej niż mieszkańcy wcześniejszych epok. Ponieważ zmiany następują niezwykle szybko, uczeni nie nadążają z ich analizą i opisem, zaciemniając go przestarzałymi pojęciami.

Zastępowalne maszynoosoby

Facebook nie czyni nas samotnymi, przekonują z energią Barry Wellman, Eric Klinenberg i wielu innych badaczy. Trudno odmówić racji ich argumentom, jednak pewien niepokój pozostaje. Wspomniana już Sherry Turkle opublikowała niedawno książkę pod znamiennym tytułem „Alone Together” (Samotni razem). Autorka nie jest publicystką, wie o relacjach ludzi z maszynami więcej niż ktokolwiek inny – bada je bowiem od chwili, gdy komputery osobiste pojawiły się na rynku i zaczęły wkraczać do codziennego życia. Swą książkę podzieliła na dwie części. Jedną poświęca obecności ludzi w sieci i choć ma ona charakter polemiczny do ustaleń Wellmana, jest mniej ciekawa od części drugiej poświęconej robotom.

Turkle zauważa, że rośnie przyzwolenie na uznanie maszyn za „osoby”. Przyzwyczajamy się, że roboty mogą współczuć i wchodzić w relacje z ludźmi. Być może taka ewolucja stanie się konieczna w starzejącym się społeczeństwie, w którym rosnąć będzie potrzeba opieki nad osobami wymagającymi nieustannej pomocy. Czy będą ją w stanie zapewnić zindywidualizowani sieciowcy? Nie w tym jednak pytaniu tkwi problem. Rzecz w tym, że coraz więcej funkcji, nie tylko operacji wymagających wysiłku fizycznego, zlecamy robotom. One także wkraczają w świat usług – coraz więcej spraw codziennego życia, poczynając od prostych zleceń bankowych, zlecamy automatom.

Odkrywając, że ludzi można zastąpić maszynami we wszystkich niemal funkcjach (filozof David Levy przekonuje nawet, że kwestią czasu jest, gdy zaczniemy wchodzić z robotami w związki intymne), z jednej strony nadajemy technice ludzkie cechy. Z drugiej jednak strony, ryzykujemy dehumanizację, świat, w którym osobę po drugiej stronie biurka, kontuaru lub za katedrą traktować będziemy jak maszynę, obiekt wymienny i powtarzalny.

Ba, w istocie już tak się dzieje – dyktat efektywności, narzucony przez cywilizację techniczną, w której wszystko można zmierzyć i porównać, przenika do wszelkich sfer życia. Zmieniamy szkoły i uniwersytety w fabryki, w których powtarzalni i wymienni bezimienni nauczyciele mają dokonywać transferu kompetencji i umiejętności do bezimiennych zasobów ludzkich, które po opomiarowaniu metodą żmudnych i długich testów staną do konkurencji z robotami, by walczyć o uznanie systemu. I ze smutkiem odkryją, jak napisał przed laty technologiczny wizjoner Bill Joy, że przyszłość ich (nas) nie potrzebuje.

Polityka 29.2012 (2867) z dnia 18.07.2012; Nauka; s. 58
Oryginalny tytuł tekstu: "Sami, ale nie samotni"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną