Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Nauka

Koniec postępu

Rewolucji przemysłowych już nie będzie

Kadr z filmu Stanleya Kubricka Kadr z filmu Stanleya Kubricka "Odyseja kosmiczna 2001". materiały prasowe
W zawrotnym tempie rośnie liczba publikacji naukowych, w ślad za nimi pojawiają się nowe technologie. Dekadę temu nikomu nie śnił się Facebook, dziś korzysta z niego miliard ludzi. Postęp? Przeciwnie, przekonuje wielu ekonomistów i filozofów.
Hala maszynowa w fabryce Hartmana w Chemnitz. 1868 r.AN Hala maszynowa w fabryce Hartmana w Chemnitz. 1868 r.

Przeprowadźmy eksperyment myślowy. Do wyboru są dwie opcje. Pierwsza – życie w świecie, jaki powstał do 2002 r. – jest już Internet, komputery osobiste z systemem Windows XP, nie ma jeszcze Facebooka, Twittera, YouTube, naszejklasy.pl, smartfonów, iPada. Druga – zachowujemy wszystko, co powstało po 2002 r. – można spędzać godziny w serwisach społecznościowych – gdy jednak przypili fizjologia, do wychodka trzeba iść na dwór, a gdy zrobi się zimno – napalić w piecu (wcześniej wynosząc popiół).

Wybór wydaje się prosty, przekonuje Robert Gordon, amerykański ekonomista z Northwestern University. Od lat zajmuje się on badaniem wzrostu gospodarczego, który z kolei zależy głównie od wzrostu produktywności. W najnowszej swej publikacji „Is U.S. economic growth over?” (Czy wzrost gospodarczy USA dobiegł końca?) stawia ponurą hipotezę: wbrew temu, co nam wmawiają specjaliści od marketingu z korporacji technologicznych, tempo pojawiania się prawdziwych innowacji maleje. A to, w połączeniu z innymi czynnikami, jak starzenie się społeczeństwa, oznacza koniec epoki wzrostu gospodarczego. Przynajmniej w Stanach Zjednoczonych.

Przytoczony eksperyment myślowy ilustruje kluczowy problem. Owszem, konsumenci dostają ciągle nowe, kuszące oferty, a notowania akcji Apple i Google idą w górę. W tym samym jednak czasie spowalnia wzrost produktywności mierzonej wartością bogactwa, jakie wytwarza gospodarka w przeliczeniu na zatrudnionego. Trwający kryzys niewiele ma do rzeczy, bo akurat w czasie kryzysów produktywność zazwyczaj rośnie – przyciśnięci do ściany pracodawcy zwalniają pracowników i wyciskają, ile mogą, z tych, którym pozwolili zostać.

W tym wyciskaniu pomaga nie tylko strach przed utratą pracy lub nagroda w postaci premii za lepsze wyniki, lecz również innowacje. Pozwalają one wykonywać te same zadania szybciej i łatwiej oraz poszerzają przestrzeń możliwości o nowe rozwiązania i produkty. Proste i oczywiste, na tym przecież polega gospodarka kapitalistyczna. Dlaczego jednak w takim razie przez całą udokumentowaną historię, aż do początku XVIII w., średni wzrost gospodarczy na mieszkańca np. Wielkiej Brytanii utrzymywał się na poziomie 0,2 proc. rocznie? W innych krajach nie było lepiej.

Trzy rewolucje

Ta martwa statystyka nie oznacza, że przed XVIII w. nic się nie działo – również wtedy pojawiały się ciekawe innowacje: wynalazek koła, rolnictwa, strzemienia, pługa, młyna wodnego i wiatrowego, zegara, pisma, liczenia. Lista całkiem spora, tyle tylko, że każda nowinka powodująca wzrost produkcji żywności powodowała wzrost liczby ludności, która szybko zjadała efekty technologicznej zmiany. Bieda w przeliczeniu na głowę pozostawała ta sama przez dziesięciolecia – mieszkańcy Wysp Brytyjskich potrzebowali 500 lat, jakie upłynęły między rokiem 1300 a 1800, by poprawić dwukrotnie swój standard życia. Na kolejny dwukrotny skok wystarczyło już tylko stulecie. W XX stuleciu, mimo wojen i Wielkiej Depresji, zmiany następowały jeszcze szybciej – okres zdwojenia zamożności skrócił się do niespełna 30 lat. Mimo systematycznego wzrostu ludności.

Za tę skokową zmianę ludzkiej kondycji odpowiadają, zdaniem Roberta Gordona, trzy rewolucje technologiczne. Pierwsza – to wiek pary i rewolucja przemysłowa. Jej istota polegała na uruchomieniu energii ukrytej w węglu i przełożeniu jej na nowe technologie, co zajęło ok. 80 lat. To w okresie między 1750 a 1830 r. powstały najważniejsze rozwiązania ułatwiające wykonywanie tradycyjnych czynności, jak tkanie materiałów i wytapianie żelaza. Wykorzystanie węgla spowodowało gwałtowny wzrost produktywności, jednak, jak wyliczył Gordon, pełne wykorzystanie dobrodziejstw epoki pary zajęło takim krajom jak Stany Zjednoczone czy liderowi rewolucji przemysłowej Wielkiej Brytanii – 150 lat, do końca XIX w. Wtedy na pomoc spowalniającym zaawansowanym gospodarkom przyszła druga rewolucja przemysłowa, związana z wynalazkiem elektryczności, nowoczesnej chemii i silnika spalinowego.

Innowacje ważne i mniej ważne

Ta właśnie fala radykalnych innowacji nie dość, że dała impuls do wzrostu produktywności, to także w niezwykłym stopniu zmieniła jakość życia ludzi. W 1885 r. przeciętna gospodyni domowa z Północnej Karoliny musiała w ciągu roku na własnych barkach przynieść do domu 35 ton wody (a potem pozbyć się tyle samo pomyj). Wynalazek domowej hydrauliki i upowszechnienie takich udogodnień, jak kran z wodą, kanalizacja i WC, oznaczało prawdziwą rewolucję w ludzkiej kondycji. Nieporównanie większą niż YouTube czy Facebook.

Zdaniem amerykańskiego ekonomisty wielkie innowacje mają to do siebie, że zdarzają się raz i już z ludźmi pozostają, a ich efekt gospodarczy, polegający na wzroście produktywności, po jakimś czasie się wyczerpuje. Tak więc współczesny człowiek za nic nie zrezygnuje z bieżącej wody i elektryczności w gniazdku, więcej już też jednak z tej wody w kranie i prądu w gniazdku nie wyciśnie – pokazują to doskonale statystyki produktywności ujawniające, że po 1970 r. nastąpiło spowolnienie dynamiki gospodarczej.

W tym samym czasie, gdy cywilizacja, przynajmniej w krajach rozwiniętych, nasycała się skutkami drugiej rewolucji przemysłowej, kiełkowała trzecia rewolucja – informatyczna. Komputery opanowały popularną wyobraźnię, stały się bohaterami hollywoodzkich hitów, by wspomnieć „2001: Odyseję kosmiczną” czy „Gry wojenne”. Ekonomiści jednak długo mieli z nimi problem. Robert Solow, laureat Nagrody Nobla, stwierdził w 1987 r., że widzi komputery wszędzie, tylko nie w statystykach produktywności.

W końcu jednak udało się je odnaleźć nie tylko na biurkach prezesów, lecz i we wskaźnikach makroekonomicznych. Tyle tylko, że cały pozytywny prorozwojowy efekt komputeryzacji, przynajmniej w Stanach Zjednoczonych, został skonsumowany w ciągu zaledwie ośmiu lat, w okresie 1996–2004, kiedy wzrost produktywności osiągnął 2,46 proc. rocznie – tyle co w najlepszych latach drugiej rewolucji przemysłowej. Potem tempo zmalało do 1,33 proc., a od 2010 r. utrzymuje się w USA na poziomie zaledwie 0,5 proc.

Robert Gordon patrząc smętnie na makroekonomiczne dane pyta w swym artykule: a jeśli możliwości wzrostu się skończyły? Być może po prostu końca dobiega trwający 250 lat okres rewolucyjnego szaleństwa i trzeba się pogodzić z tym, że skoro już mamy ciepłą wodę w kranie, prąd w gniazdku i Internet bez gniazdka, to dalszy postęp przypomina wyścigi z „Alicji w Krainie Czarów”. Im szybciej goni się do przodu, tym bardziej tkwi się w miejscu.

Artykuł Roberta Gordona wywołał ożywioną dyskusję, bo kwestionuje współczesną teorię wzrostu. Zakłada ona, że nie istnieje zasadniczy powód, dla którego wzrost gospodarczy i związane z nim wzrosty produktywności nie miałyby trwać w nieskończoność.

Paul Romer, wybitny amerykański ekonomista i twórca tzw. endogennej teorii wzrostu twierdzi, że dziś głównym czynnikiem rozwoju są idee, czyli wiedza i innowacje. To zasób szczególny, bo w przeciwieństwie do kapitału fizycznego i surowców naturalnych nie wyczerpuje się. Przeciwnie, im bardziej jest dzielony, tym większa jest jego produktywność.

W tradycyjnej gospodarce jeśli ja zjem jabłko, nie zje go już mój kolega. W gospodarce opartej na wiedzy, jeśli ujawnię koledze tajemnicę, jak robić ogórki kiszone, produktywność tej wiedzy wzrośnie – już bowiem dwie osoby będą w stanie zamienić prosty surowiec w bardziej wyrafinowany i trwalszy produkt o większej wartości. W rezultacie gospodarka oparta na wiedzy, przeciwnie niż zakłada Gordon, jest systemem, w którym tempo rozwoju może nieustannie przyspieszać.

Eksperyment chiński

Faktycznie może, jeśli spełnione są pewne warunki. W szczególności jeśli istnieje sprawny system wytwarzania wiedzy i innowacji. Do tego potrzebne są nie tylko laboratoria naukowe, lecz również instytucje sprzyjające wykorzystaniu nowych rozwiązań. Chiny w XVI w. były o wiele bardziej zaawansowane technologicznie od Europy, obowiązujący jednak w Państwie Środka ład instytucjonalny nie sprzyjał upowszechnianiu się innowacji, przez co służyły one bardziej rozrywce niż wzrostowi gospodarczemu.

Dziś jednak Chiny nie tylko coraz więcej inwestują w rozwój wiedzy i nowych technologii, lecz także modyfikują ład instytucjonalny, by zwiększyć produktywność innowacji. W efekcie pokazują światu proces niebywały – przy ich średnim tempie wzrostu podwojenie zamożności na obywatela zajmuje niespełna 10 lat.

Ten nieznany w dziejach eksperyment obejmuje 1,3 mld ludzi, a Romer przygląda mu się z wielką nadzieją. Chińczycy już przestawiają się na rozwój oparty na wiedzy, czynią to jednak jeszcze na pół gwizdka – ciągle mogą do wytwarzania nowych idei zaprząc kolejne miliony naukowców i twórców. I to robią – chińska nauka rozwija się w tempie 20–30 proc. rocznie. Ze względu jednak na charakter zasobu, jakim jest wiedza, korzystają na tym wszyscy.

Paul Romer policzył, że jeśli w Chinach podwoi się liczba naukowców, to w tym samym czasie na skutek wzrostu podaży idei z Chin nawet przy najbardziej ostrożnych, konserwatywnych założeniach dochody statystycznego Amerykanina wzrosną o 20 proc. To wszystko pod warunkiem, że znowu Chiny nie odgrodzą się od reszty świata murem (lub na odwrót).

Kto ma więc rację: Gordon czy Romer? Choć brzmi to paradoksalnie – obaj. Żeby ten werdykt lepiej zrozumieć, warto sięgnąć po książkę czeskiego ekonomisty Tomáša Sedláčka „Ekonomia dobra i zła”. Dzieło niezwykłe, bo przypomina, że ekonomia jest nauką o gospodarowaniu zasobami. W tym celu ekonomiści posługują się różnymi narzędziami i modelami, które wypełniają danymi statystycznymi oraz założeniami teoretycznymi. Często jednak cały ten naukowy bagaż odkleja się od badanej rzeczywistości, czyli żywej gospodarki. Tę zaś, pokazuje Sedláček w historycznym wywodzie, od zawsze napędzało napięcie między dążeniem do zwiększania produktywności a innymi wartościami cennymi dla ludzi, jak zasady moralne, przyjaźń, więź społeczna.

Gospodarka zbytnio skrępowana innymi wartościami nie rozwija się i nie zna kategorii postępu. Gospodarka nastawiona jednak tylko na wzrost produktywności prowadzi nieuchronnie do katastrofy, ponieważ zużywa po drodze nie tylko zasoby naturalne, lecz również prowadzi do destrukcji społeczeństwa i sytuacji, kiedy mimo wzrostu ujawnianego przez statystyki nie poprawia się jakość życia. Tak jest choćby w Stanach Zjednoczonych już od trzech dekad. W rezultacie tego procesu destrukcji wyczerpują się antropologiczne źródła gospodarki: ludzka zdolność do tworzenia nowych idei.

Polityka 44.2012 (2881) z dnia 29.10.2012; Nauka; s. 62
Oryginalny tytuł tekstu: "Koniec postępu"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną