Terapia nowotworów płuca doskonale ilustruje zmianę podejścia do leczenia chorób nowotworowych i przemian w całej onkologii. Nie może się już ona obejść bez wyrafinowanych testów, określających cechy pojedynczych komórek rakowych. Samo rozpoznanie raka i znalezienie odpowiedzi na pytanie, z jakiego rodzaju tkanki utkany jest guz, nie wystarczy, by w zaawansowanej fazie jego rozwoju rozpocząć odpowiednią kurację.
Gdy z powodu zajęcia węzłów chłonnych i przerzutów nie da się chorej tkanki usunąć za pomocą skalpela, trzeba odnaleźć mutacje genów, które mogą naprowadzić na zmiany w budowie białek znajdujących się w pojedynczych komórkach. Bez takich badań, nazywanych diagnostyką molekularną, celowanie w raka przypomina strzelanie do tarczy z zamkniętymi oczami.
Przykład nowotworów płuca pokazuje, jak bardzo różni się nasza wiedza od tej, którą mieliśmy 10 lat temu. Paradoksalnie jednak to, co w tej chorobie daje największe gwarancje sukcesu, nie wynika ze zdobyczy genetyki ani najnowszych technologii, lecz z kilku ogólnych zasad, które w medycynie są znane od lat: unikania czynników ryzyka, wykonywania regularnych badań i nielekceważenia objawów, które mogą sugerować początek choroby. Na pierwszy rzut oka to takie proste! Gdyby jednak tak było, rak płuca nie należałby do czołówki nowotworów zbierających okrutne żniwo: pięć lat od rozpoznania przeżywa zaledwie 10–15 proc. pacjentów, podczas gdy w przypadku np. raka piersi odsetek ten przekracza 80 proc. Dlaczego obie choroby dzieli taka przepaść, zwłaszcza że w przypadku raka płuca czynnik sprawczy jest lepiej poznany niż przy jakimkolwiek innym nowotworze?