Partyzantka. Tym słowem Szymon Chrostowski z fundacji Wygrajmy Zdrowie opisuje sposób żywienia pacjentów w szpitalach. Nie tylko onkologicznych, choć jego osobiste doświadczenia związane są z chorobą nowotworową: – Podczas leczenia schudłem kilkanaście kilogramów. Żywiłem się kromeczką chleba i modliłem, żeby została w żołądku.
Najgorsze jednak było to, że nikt spadkiem wagi u pana Szymona specjalnie się nie przejmował. W trakcie chemioterapii wymiotował bez ustanku, więc dostawał leki mające powstrzymać nudności. Niewiele pomagały, ale tego też nikt nie sprawdzał. Pielęgniarki posłusznie realizowały zlecenia lekarskie, lecz o efekty nikt nie pytał. – Pacjenci na oddziale sami dożywiali się, jak umieli, a właściwie prowadzili głodówki. Ileż ja się wtedy nasłuchałem przesądów: nic nie jeść cztery dni przed operacją, nic nie jeść cztery dni po operacji, pić samą wodę, raka trzeba zagłodzić…
Utrata apetytu w chorobie to rzecz dość łatwo wytłumaczalna. Podwyższony poziom hormonów stresu oraz czynniki zapalne hamują ośrodek łaknienia w mózgu, a rozmaite leki potęgują niechęć do jedzenia, zaburzając smak i powonienie. Spada również aktywność i zapotrzebowanie na energię. Organizm wpada w błędne koło, z którego wyrwać go może szybki powrót do zdrowia. Ale co zrobić, jeśli chorujemy przewlekle i terapia ciągnie się miesiącami? W takim wypadku trudno znaleźć usprawiedliwienie, dlaczego objawy niedożywienia chorych kompletnie nie interesują większości lekarzy.
Pytania o to, co pacjent zjadł na śniadanie lub jak wygląda jego codzienna dieta, częściej zadawane są w gabinetach psychiatrów (świadomych związku wielu zaburzeń z odżywianiem) niż w poradniach onkologicznych, chirurgicznych albo pulmonologicznych.