Eksperci Światowej Organizacji Zdrowia wstrzymali oddech, gdy na początku czerwca dotarły do nich informacje o narastającej liczbie śmiertelnych ofiar wirusa MERS w Seulu. W tej części świata wciąż nie zapomniano o SARS wywołującym zespół ostrej niewydolności oddechowej, który w latach 2002–03 zabił blisko tysiąc osób. MERS jest do niego bardzo podobny – zawędrował do Korei Południowej z Bliskiego Wschodu (stąd nazwa: Middle East Respiratory Syndrom), gdzie trzy lata temu po raz pierwszy go zidentyfikowano i od tamtej pory skrupulatnie śledzono. To, że wymknie się ze swojego matecznika w Arabii Saudyjskiej, gdzie zdążył uśmiercić 400 ludzi i zakazić ponad tysiąc, było pewne, choć nikt nie potrafił przewidzieć, kiedy to nastąpi.
Choć wieść o rozprzestrzeniającym się zarazku zelektryzowała służby medyczne, zamknięto niektóre szkoły i odizolowano zakażonych, kierownictwo WHO ma pretensje do lokalnych władz, że poinformowały o niebezpieczeństwie zbyt późno. Uporczywe milczenie oraz zatajenie szczegółów, w których szpitalach leczeni są chorzy z powodu kaszlu, gorączki i zapalenia płuc, może się szybko zemścić – bo bez wprowadzenia ostrego reżimu sanitarnego już w momencie wybuchu epidemii roznosi się ona niezwykle szybko i o wiele trudniej ją potem zatrzymać. WHO przespała taki moment przed rokiem w związku z ebolą w Afryce Zachodniej. Do dzisiaj nie może się po tej wpadce otrząsnąć.
W połowie maja wydawało się, że ten dramat (na szczęście lokalny) mamy już za sobą. Gdy oznajmiono, że Liberia to pierwszy kraj w tym regionie wolny od wirusa, ludzie z radości wyszli na ulice. Ten sam nastrój udzieliłby się pewnie szefowej WHO Margaret Chan, gdyby dwa dni później nie nadeszły złe informacje z sąsiednich państw: w Sierra Leone i Gwinei odnotowano 36 nowych przypadków, czyli czterokrotnie więcej niż na początku miesiąca.