Jeśli zda pan sobie sprawę ze wszystkich postępów w leczeniu stwardnienia rozsianego, pomyśli pan: To wspaniałe! Ale czego tu nam brakuje? – zastanawia się w rozmowie z POLITYKĄ dr Diego Cadavid z amerykańskiej firmy farmaceutycznej Biogen. Trochę kokietuje, bo zarówno on, jak i setki innych badaczy na całym świecie dobrze wiedzą, czego tu brakuje. Wielu z nich bierze zresztą udział w wyścigu o wynalezienie metody, która zapełni ową lukę. Dr Cadavid może sobie jednak żartować, bo jego zespół właśnie wysforował się na czoło tej rywalizacji. – Nasz program jest pionierski i najbardziej zaawansowany – chwali się. – Jeśli odniesiemy sukces, zapewne inni ruszą naszym tropem. Ale to tylko będzie dobre dla pacjentów.
– Lek, nad którym oni pracują, rzeczywiście jest jedną z najbardziej obiecujących substancji – przyznaje prof. Adam Czapliński, neurolog z Neurozentrum Bellevue w Zurychu w Szwajcarii. – Nie można jednak zapominać, że znajduje się dopiero w pierwszych fazach badania klinicznego.
Na to też liczą twórcy konkurencyjnych terapii. Nie zamierzają zrezygnować z walki o palmę pierwszeństwa i związaną z nią sławę oraz bogactwo, jakie przypadnie temu, kto znajdzie wymarzony lek dla 2,5 mln chorych na SM (skrót od sclerosis multiplex – łacińskiej nazwy stwardnienia rozsianego). Zysk będzie tym większy, że stwardnienie rozsiane zdecydowanie częściej występuje w najzamożniejszych rejonach świata: Europie, Ameryce Północnej, Australii i Nowej Zelandii. Przyczyna tego nie jest znana. Wśród badaczy nie ma bowiem zgody, co w ogóle wywołuje stwardnienie rozsiane. Jedni stawiają na nadmierną higienę i związany z tym brak kontaktu z zarazkami, inni na odwrót – na toksyny bakteryjne lub wirusy.