Nie oznacza to, że mamy obawiać się najgorszego i zacząć przyznawać rację środowiskom potępiającym szczepienia, które od początku kwestionowały ich bezpieczeństwo.
W preparatach szykowanych na jesień nie będzie więc żadnych uaktualnionych chipów przemycanych przez Billa Gatesa ani trucizn – dyskusje i spory, które zaczęli toczyć między sobą naukowcy, by jak najlepiej wykorzystać potencjał uodpornienia przeciwko nowszym wersjom koronawirusa, nie dotyczą głupot kolportowanych w mediach społecznościowych, lecz zupełnie czegoś innego.
Chodzi o to, w jakim stopniu nowe partie szczepionek mają być faktycznie nowe, czyli ukierunkowane na szybko rozprzestrzeniające się dziś warianty omikrona. Dotychczasowe preparaty, które dostarczano do punktów szczepień, omikrona z ostatniej zimy w ogóle nie uwzględniały, a jego genetyczne odmiany BA.4 i BA.5 są już tak różne od wyjściowego szczepu, że nie będą wobec nich skuteczne. Tylko że to wcale nie wyklucza ich przydatności, bo wciąż zapewniają szeroką ochronę przed najcięższym przebiegiem covid. A jeśli do jesieni pojawić by się miał jeszcze nowszy wariant genetyczny SARS-CoV-2 (czego wykluczyć nie można), to właśnie one – o najszerszym spektrum działania wobec podstawowego zarazka – zapewniłyby nam jakąkolwiek ochronę immunologiczną. Te ukierunkowane tylko na wybrane dwie wersje BA.4 i BA.5 – już niekoniecznie.
Pytanie, na które po obu stronach Atlantyku szuka się dziś pilnej odpowiedzi, jest więc dwuczęściowe. Po pierwsze: czy na aktualizowane od końca wiosny szczepionki nie będzie jesienią za późno? Po drugie: w oparciu o jakie dane je aktualizować, aby mogły dawać ochronę przed kolejną falą pandemii?
Czytaj też: Koronawirus uderza już niemal wszędzie na świecie
Covid-19 naciera. Co włożyć do szczepionki?
Spór o to, nad jaką szczepionką pracować, by zdążyć przed tegorocznym sezonem jesienno-zimowym, to efekt uboczny sukcesu związanego z nowatorskimi preparatami mRNA, które zastosowano przy covid po raz pierwszy. Ich producenci już na początku zapowiadali, że tzw. platformy, na których je wytwarzają, można szybko dostosować do mutującego zarazka. Więc w porównaniu ze starszymi technologiami można przeprowadzać zmiany niemal na ostatnią chwilę. Albo udawać, że jest to możliwe.
Bo zapomniano o jednym – że każdy nowy produkt przed otrzymaniem atestu wymaga przeprowadzenia badań klinicznych, które zabierają więcej czasu. Poza tym trzeba umiejętnie ścigać się z wirusem i dostarczyć szczepionkę o największym potencjale efektywności nie w momencie rozpoczęcia wspomnianych testów na ochotnikach, lecz pojawienia się jej na rynku. A nawet pół roku w przypadku koronawirusa robi już różnicę.
Z grypą jest przecież dużo łatwiej. Jej wirusy zmieniają się zasadniczo w ciągu lat, a nie miesięcy, choć i tak produkcja aktualnej wersji szczepionki przeciwgrypowej rusza dla półkuli północnej wczesną wiosną. I wszyscy są zadowoleni, gdy uda się trafić z efektywnością na poziomie ok. 70 proc. (pierwsze szczepionki mRNA przeciwko SARS-CoV-2 miały skuteczność sięgającą nawet 90 proc., stąd nasze oczekiwania są dziś mocno wyśrubowane). Oto wymowna różnica: decyzje o składzie jesiennej szczepionki przeciw grypie zostały podjęte już w lutym, natomiast decyzje w sprawie szczepionek na koronawirusa, które otrzymamy w podobnym czasie, omawia się dopiero teraz.
I eksperci mocno trzymają kciuki, by do końca roku – skoro ma nadejść kolejna fala pandemii, na co wskazuje gwałtowna zwyżka zakażeń – dominującą odmianą koronawirusa pozostał potomek omikrona. Zachętą, by skupić się właśnie na nim, są dla wytwórców ostatnie zapowiedzi władz FDA, że przy wydawaniu decyzji o dopuszczeniu ich produktów na rynek agencja nie będzie wymagała danych z badań klinicznych dla poszczególnych podwariantów boosterów, lecz weźmie pod uwagę wyniki z badań ukierunkowanych na oryginalną wersję omikrona. Ma być po prostu szybciej i bez dodatkowej biurokracji. Niemniej oczekiwania są takie, by nowe zmodyfikowane preparaty mRNA do dawek przypominających były biwalentne, czyli dwuwartościowe – ukierunkowane na BA.4 i BA.5, ale wraz z oryginalnym koronawirusem, bo mogą one wtedy poszerzyć odpowiedź immunologiczną bardziej niż strzał skierowany tylko w omikrona.
Czytaj też: „Łagodniejszy” omikron, który zgotuje nam armagedon
Spóźnieni, czyli koronawirus znów w ataku
Europejska Agencja Leków (EMA) prowadzi własne analizy, choć nie jest tajemnicą, że obie agencje – amerykańska i unijna – bacznie się nawzajem obserwują. Tak jest od początku pandemii, kiedy podejmowane decyzje w USA i Europie odnośnie do rejestracji kolejnych preparatów przeciwko covid, choć zapadały w różnych terminach, były zasadniczo zbieżne. Nie zapominajmy też o stanowisku Światowej Organizacji Zdrowia, która popiera aktualizację szczepionek, ale z oryginalną wersją omikronu z zeszłej zimy, a nie jego najnowszymi podwariantami.
Minister zdrowia Adam Niedzielski stwierdził niedawno, że czeka na wyniki postępowania EMA, która sprawdza bezpieczeństwo i skuteczność szczepionek, jakie mieliby przyjąć Europejczycy, i dopiero wtedy poinformuje o szczegółach podawania kolejnych dawek przypominających. Ale dokumentacja nie została jeszcze złożona przez producentów w siedzibie EMA. Prawdopodobnie należy się tego spodziewać dopiero w sierpniu, choć w Stanach Zjednoczonych Pfizer i Moderna zapowiedziały, co skrzętnie odnotował „New York Times”, że mogą dostarczyć dawki z subwariantami omikrona nie wcześniej niż w październiku (te ukierunkowane na omikrona w pierwotnej wersji są już praktycznie gotowe).
A więc czy zmodyfikowane boostery dotrą na czas, zanim na dobre rozwinie się kolejna fala pandemii? Dr Paweł Grzesiowski, doradca Naczelnej Izby Lekarskiej ds. pandemii, przyznał niedawno w TVN24, że koronawirus zaczął nas znów zdecydowanie wyprzedzać, a jego najnowsze odmiany umykają odporności nabytej zarówno po przechorowaniu covid, jak i po dotychczasowych szczepieniach. Więc uspokajające słowa Adama Niedzielskiego, że przecież w maju 90 proc. obywateli w Polsce miało „odporność na covid” i wynik ten daje nam komfort bezpieczeństwa, nijak się mają do rzeczywistości, bo dwa miesiące później sytuacja może być zgoła inna (tak jak inny jest sam wirus). A premier Mateusz Morawiecki znów będzie musiał przyznać, że zbyt pospiesznie uznał go za pokonanego.
Czytaj też: Późne powikłania nawet po lekkim covidzie. Strach się bać