Klasyki Polityki

Kangur skrzydlasty

Jacek Kaczmarski (1957-2004) Jacek Kaczmarski (1957-2004) Maciej Zienkiewicz / Agencja Gazeta
Chciałbym pisać prozę – mówił w wywiadzie dla POLITYKI Jacek Kaczmarski.

Rozmowa ukazała się w tygodniku POLITYKA w październiku 1999 r. Artysta zmarł 10 kwietnia 2004 r.

Słucha pan Kazika Staszewskiego?
Słucham muzyki klasycznej. Kazik miał ponoć do mnie pretensje, że śpiewałem piosenki jego ojca, ale może dzięki temu sam się nimi zainteresował. Kiedy zaczął je nagrywać, poszedł moim zdaniem w złą stronę, zamazując aranżacjami i ekspresją sens tych tekstów, które przez połączenie elementów knajackich z czystą poezją ocierają się o genialność. Wcześniejszy Kazik, ten sprzed nagrań ojca, był niesłychanie autentyczny, dosadny, bezkompromisowy wobec władzy, Boga, Kościoła itd. Był mi w tym bardzo bliski. Potem utracił kontrolę nad ekspresją i w okresie „12 groszy” zbyt dosłownie odzwierciedlał chaos, który chciał opisać.

Dlaczego nie chce pan przedstawiać Polski tak drapieżnie jak Kazik?
To wynika z biografii. Ostatnim przebłyskiem mojej drapieżności był program „Wojna karnawału z postem” z 1992 r. Zacząłem sobie cenić dystans, opis, refleksję, a nie ferowanie wyroku. Kiedy wszystko wolno i wszyscy krzyczą, wolałem z przemyślanej przekory pójść w innym kierunku. Wyciszenia. Zrezygnowałem z tematów tabu, bo teraz jest mnóstwo specjalistów od śpiewów martyrologicznych. Kiedy tylu młodych ludzi krzyczy, że świat jest obrzydliwy, wolę poszukać w tej obrzydliwości ludzkiej motywacji.

Ale w najnowszym programie, w piosence „Rechot Słowackiego” śpiewa pan: „Trudniej człowieka naprawić niż państwo...”
Ale nie wrzeszczę wprost, że Buzek jest idiota, a Kwaśniewski – hipokryta, tylko szukam formy bardziej uniwersalnej. Solą wszelkiej sztuki jest dla mnie ironia. Tymczasem w polskiej sztuce estradowej i w ogóle w świecie myślenie symboliczne zanika. Młodzi ludzie wrzeszczą, jakby mieli nóż na gardle, ja mam z tym mały kontakt emocjonalny. Myśmy mieli nóż na gardle na przełomie lat 70. i 80., ale szukaliśmy formy – cały program „Muzeum” w samym środku rewolucji robotniczej był o obrazach. Rejtan, Somosierra, Arka Noego okazały się symbolami tamtego czasu. Ale może to zabrzmiało pod nieobecność wzorców popkultury.

Czy etykieta barda solidarnościowej opozycji coś jeszcze dla pana znaczy?
Nie mam powodów, żeby się odcinać od własnej przeszłości. Nie wstydzę się ani swych wyborów politycznych, ani dokonań artystycznych. One żyją dla młodszego pokolenia. Natomiast ustawicznie zadawane mi pytanie, o czym pan będzie śpiewał, panie Jacku, kiedy mury już runęły – drażni mnie.

A jak się pan czuje jako inspirator twórczości Leszka Czajkowskiego, barda dzisiejszej Solidarności?
On się istotnie uznaje za mojego artystycznego syna, szlachetniejszego ode mnie, bo ja się sprzedałem Żydom i masonom, a on broni prawdziwej polskości. Znam go, pytał mnie o rady artystyczne przed kilku laty. Uważam go za bardzo zdolnego liryka. Tylko że poszedł w felietonistykę, w czastuszki na bieżące tematy, momentami obrzydliwe, pod którymi nie potrafią się podpisać nawet jego polityczni sympatycy. Bliższy związek czuję z Muńkiem Staszczykiem, który przyznał, że w młodości mnie słuchał. „Szwagier Kolaska” powstał w dwa lata po mojej „Pochwale łotrostwa”, gdzie były właśnie przeróbki Grzesiuka. Ale Staszczyk jest bardzo niezależny i oryginalny i dlatego go lubię.

Rozmawiamy w pracowni pańskiego ojca. Czy to jest pańska mała ojczyzna?
Chyba tak. Wychowanie zawdzięczam rodzinie, dziadkowi. Ojciec, malarz, podkreślający odpowiedzialność za każdy ruch pędzla, był wobec mnie bardzo wymagający i zaznaczał mi w tekstach każde zbędne słowo. Mama była za to rzeczniczką niekontrolowanej ekspresji. I ja jestem takim dwutorowym człowiekiem, który bardzo by chciał być w sztuce odpowiedzialnym za wszystko, ale dzięki mamie szukam tego, co bierze ludzi, czyli jakiejś wewnętrznej prawdy wyrzucanej z siebie z mieszaniną radości i bólu.

Jaki prąd zaniósł pana z tego zacisza do Two Rocks, Dwóch Skał w Australii? Do skały rozpaczy i skały nadziei z tytułowej piosenki pańskiego najnowszego programu?
Wskutek wychowania warte uwagi przez lata były dla mnie książki, obrazy, muzyka, a nie rzeczywistość dokoła. To dało mi wewnętrzną wolność i przygotowało do spotkania ze światem. Ten dystans, który zyskałem do spraw polskich we Francji i Niemczech, okazał się dla mnie bezcenny, a Australia, gdy trafiłem tam pod koniec lat 80., oczarowała mnie metafizyką i odrębnością jako miejsce spokoju, jakiego w Polsce się na znajdzie. Gwarantowała mi też minimum bezpieczeństwa osobistego i socjalnego. Australia jest dla mnie trochę tym, czym pewno była Bretania dla Brassensa, który stamtąd, z małej chałupki, raz na dwa lata przyjeżdżał na koncerty do Paryża.

Jaki tak naprawdę to jest kraj, ta ziemia kangurów?
Poraża ilość kangurzych trupów wzdłuż dróg. Giną pod samochodami, jak strusie emu. Kangur to przecież narodowy emblemat Australii, jak orzeł w Polsce. Niech pan sobie wyobrazi, że wszędzie przy polskich drogach gniją rozjechane orły białe. Mam w Australii przyjaciela, Polaka, który tam mieszka już ze 30 lat. Porównuje Australię do nadgniłego jabłka. Z wierzchu piękne, jędrne, w środku nie tyle miąższ, ile piekło. Bezwzględna, potężna natura, wobec której człowiek też musi być bezwzględny.

To jacy są ludzie?
Przed wielu laty zafascynował mnie film Teda Kotcheffa „Na krańcu świata”. Historia o młodym nauczycielu z australijskiej prowincji – to znaczy z okolic, gdzie mieszka siedem osób, a najbliższa osada jest tysiąc kilometrów dalej – który marzy o podróży do Anglii. Mimo braku pieniędzy rusza w drogę. Spotyka dziwnych ludzi (sam znam starszego Polaka, który jeździ po buszu ciężarówką z lat 30. i zbiera drzewo sandałowe, i z tego żyje), poluje z nimi na kangury metodą oślepiania ich reflektorami i chwytania gołymi rękami, co uchodzi za dowód męskości, tak samo jak poderżnięcie zwierzętom gardeł i spożycie kangurzych jąder. W pewnym momencie bohater uświadamia sobie, że się z tego piekła nie wydostanie. Tacy ludzie żyjący w pustce są tam i dzisiaj. Fascynują mnie.

Wierzy pan w mistyczną metaforę życia jako podróży, w której wędrowanie jest ważniejsze niż cel, do którego się zmierza?
Podoba mi się mądrość, może buddyjska, że istotę prawdy o sobie i świecie człowiek może odkryć tylko wówczas, gdy jego działanie nie jest jedynie reakcją na bodźce zewnętrzne, tylko wypływa z jego wnętrza. To australijskie oddalenie, ta pusta przestrzeń, mam nadzieję przyniesie kiedyś taki moment, że to, co piszę, nie będzie tylko oddaniem ciosu, jaki zadał mi świat czy wieści z Polski, ale owocem moich własnych głębszych refleksji i przeżyć.

Po śmierci Zbigniewa Herberta napisał pan „Tren spadkobierców”. Co pan myśli o wykorzystywaniu poety w obecnych rozgrywkach politycznych?
Rozdrapywanie schedy po nim uważam za obrzydliwe. Wkrótce po jego śmierci uczestniczyłem w audycji radiowej o Herbercie. Dyskutanci rozważali tylko, jakiego był koloru politycznego, nikt nie mówił o jego poezji. Paradoksalny i okrutny żart historii: takie piękne postawy moralne jak Herberta w zetknięciu z czynem politycznym zamieniają się w parodię. Podobny los spotkał – z zachowaniem proporcji – Adama Michnika, który w więzieniu pisał pięknie i pryncypialnie, a po przełomie, uważając, że uczciwy człowiek powinien wcielać w życie głoszone przez siebie prawdy, naraził się na złośliwe żarty, że trzeba by go ponownie zamknąć, bo wtedy dobrze pisze. Cóż, kompromis jest wartością w polityce, ale w sztuce jest zdradą.

Piosenki pisze pan ćwierć wieku, powieści od pięciu lat, właśnie wychodzi najnowsza: „O aniołach innych razem”. Czy to przypadkiem nie jest pańskie prawdziwe artystyczne przeznaczenie?
Chciałbym pisać prozę, mam kilka projektów. Piosenki przychodzą mi z dużą łatwością i przynoszą, dzięki nagraniom, środki do życia. Tantiemy dają mi około 20 tys. dolarów australijskich rocznie. Na takim poziomie żyje przeciętny Australijczyk. Moim marzeniem jest jednak istotnie powolne przejście do pisarstwa.

Ale w związku z wątkiem alkoholowym w tej najnowszej książce chcę zapytać, czy lubi pan prozę Jerzego Pilcha?
Wielbię Pilcha. Nawet już mi zarzucono, że to widać w moich książkach. Można zabawić się w taką postmodernistyczną zagadkę literacką: gdzie czytałem „Bakunowy faktor” Bartha, gdzie Pilcha, gdzie „Mistrza i Małgorzatę”, gdzie rosyjską prozę satyryczną. Nie widzę w tym nic złego. A w tym, jak Pilch pisze o wódce, rozpoznaję się momentalnie, całym sobą. I zgadzam się z nim, że „Ucieczka z Las Vegas” to kompletne nieporozumienie. Mamy też wspólnego boga – Jerofiejewa. Ale wielbię go za głęboką wiedzę i erudycję przeniesioną w wymiar ironicznego dystansu. Za to, że mówi o sprawach poważnych, ale tak, że przyciąga, a nie odstręcza.

A jaką poważną sprawę chciał pan postawić w „O aniołach innym razem”? Że polskość najpełniej objawia się na odwyku?
Chciałem napisać o wchodzeniu Polski do Europy. Jest trzech bohaterów–Polaków, trochę takich Nikodemów Dyzmów, jest kobieta reprezentująca tradycyjną Europę, której już nie ma, i jest Amerykanin, który płaci za te wszystkie wygłupy. Potem postanowiłem pogłębić to o sztukę szpitalną, o elementarne sprawy ludzkie, które mnie też bardzo interesują. Moi polscy bohaterowie powracający do kraju z doświadczeniem i pieniędzmi zgromadzonymi na Zachodzie muszą przegrać, bo to Polska jest krajem prawdziwych Dyzmów. Idę zdecydowanie pod prąd, bo w postaci Leona pokazuję, że pewien typ postawy, której wcieleniem było pokolenie przedwojennych socjalistów z ich bezinteresownością i mądrym działaniem na rzecz ludzi, na pewno się skończył.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama