Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Nowy d@rmowy świat

Flickr CC by SA
Pomysły, aby ściągającym odcinać dostęp do sieci, rozpętały debatę o tym, co ma być w Internecie za darmo.
Czy jak te dzieci Neostrady dorosną, będą chciały zapłacić za dostęp do ciekawych treści w sieci?BEW Czy jak te dzieci Neostrady dorosną, będą chciały zapłacić za dostęp do ciekawych treści w sieci?

Prawdziwy problem leży głębiej: Internet przeorał sposób myślenia całych pokoleń. Czeka nas rewolucja. Czy nam się to podoba, czy nie. Dokładnie dziesięć lat temu, jesienią 1999 r., w Internecie błyskawiczną karierę zrobił Napster – pierwszy serwis wymiany plików z muzyką w formacie mp3. Program napisał Shawn Fanning, licealista z Bostonu. Wynalazł sposób, jak miliony komputerów podłączonych do sieci mogą wzajemnie przesyłać sobie pliki z muzyką (tak zwana wymiana peer-to-peer – czyli P2P). Internauci bardzo szybko zauważyli, że P2P może też służyć do ściągania filmów, seriali, zeskanowanych komiksów i książek, całych kolekcji płyt DVD. Tak zaczęła się rewolucja. Dziś każde dobro kultury jest w Internecie na wyciągnięcie ręki. Internauci słuchają najnowszej światowej muzyki, oglądają filmy i seriale na kilka godzin po ich premierze w USA. Zapełniają swe strony internetowe wklejając (kradnąc?) informacje z innych. Nic za to nie płacą.

Dla wielu artystów i twórców taka sytuacja to dramat. Kilka tygodni temu do sieci wyciekła nowa płyta zespołu Kult. Wokalista Kazik Staszewski publicznie nie przebierał w słowach. Złodzieje – to jeden z łagodniejszych epitetów, które padły pod adresem internautów. W debacie, zorganizowanej przez dziennik „Metro”, awantura na linii artyści–ściągacze rozgorzała na nowo.

Ale w tym samym czasie po drugiej stronie Atlantyku wiele mówi się o najnowszej książce Chrisa Andersona „Free”. Anderson – redaktor naczelny „Wired”, wizjonerskiego miesięcznika o technologii – przewiduje w niej nadejście nowej ery cyfrowej kultury. Czasów, w których większość produktów medialnych rozdawanych będzie za darmo. „Co prawda nie wszystko będzie darmowe, ale wszystko będzie miało swą darmową wersję. Większość odbiorców wybierze właśnie ją, ale część dobrowolnie zapłaci za coś ekstra” – pisze Anderson. Na potwierdzenie swej teorii wypuścił na rynek kilka wersji książki „Free”. Można ją kupić w tradycyjnym wydaniu papierowym (w cenie 21,50 dol.), na czytniki elektroniczne i telefony (9,99 dol.), w formie audiobooka lub po prostu za darmo ściągnąć z sieci. Dlaczego autor dobrowolnie rozdaje owoc swej kilkuletniej pracy?

Bo ma nadzieję, że ostatecznie mu się to opłaci. Wpuszczenie książki do sieci, choć w ciągu kilku tygodni ściągnęło ją 300 tys. osób, nie przeszkodziło jej papierowemu wydaniu trafić na listę bestsellerów „New York Timesa”. Zaś Anderson liczy, że szum medialny wokół sprawy zwiększy sprzedaż jego poprzednich publikacji. Spływają też zaproszenia na dobrze płatne odczyty. Znów głośno o piśmie „Wired”, w którym przecież pobiera pensję. To są – zdaniem autora „Free” – podstawy nowej ekonomii: freekonomii, czyli ekonomii darmochy (nie mylić z freakonomią, wariacką ekonomią Stevena D. Levitta). Jej bazą ma być globalna sieć komputerowa, w której koszty produkcji oraz dystrybucji dóbr kultury błyskawicznie zmierzają do zera.

Ofiary kopiuj-wklej

Teoria Andersona natychmiast znalazła zwolenników w sieci. I wielu krytyków, wśród których dominują głosy producentów oprogramowania, gier i filmów, oraz twórców, artystów, telewizji, wydawców prasy. Dla nich inwazja internetowej darmochy jest śmiertelnym zagrożeniem. Obawiają się, że podzielą losy wielkich wytwórni płytowych, które jeszcze do niedawna trzęsły światowym rynkiem muzycznym. Rewolucja zapoczątkowana w 1999 r. przez Napstera dosłownie zmiotła je z powierzchni ziemi. Dziś ledwo wiążą koniec z końcem.

Strach jest głęboko uzasadniony. Komputery są już powszechne, a każdy film, książka, gra czy artykuł w formie cyfrowej to tak naprawdę tylko ciąg zer i jedynek, które można za pomocą kombinacji klawiszy ctrl-c (skopiuj) i ctrl-v (wklej) wysłać w świat. Nic dziwnego, że firmy z branży medialnej nie chcą być kolejnymi ofiarami. I nazywają sprawy po imieniu – to jest kradzież. Według Międzynarodowego Stowarzyszenia Przemysłu Fonograficznego (IFPI) w 2008 r. na całym świecie spiratowano 40 mld piosenek. Tylko 20 proc. całego rynku muzycznego stanowiła sprzedaż legalnych utworów przez sieć. Osiągnęła ona wartość 3,7 mld dol., co jest i tak olbrzymim wzrostem (patrz wykres). Legalny rynek cyfrowej muzyki tylko w USA daje realne przychody branży muzycznej (39 proc. wpływów pochodzi ze sprzedaży online). W pozostałych krajach jest to dużo mniej (Niemcy – 9 proc., Francja – 12, Wielka Brytania – 16 proc). W innych branżach również jest niewesoło. We Francji miesięczna liczba filmów nielegalnie wymienionych przez sieć przewyższa o kilka milionów liczbę biletów sprzedanych do kin.

Trudno o takie dane dla Polski. Zresztą skalę piractwa, jak każdego procederu, który zahacza o łamanie prawa, raczej szacuje się, niż precyzyjnie liczy. I tak producenci oprogramowania komputerowego twierdzą, że przez kopiowanie tracą rocznie na polskim rynku 580 mln dol. (dane organizacji BSA). Bardzo ciekawe badania przeprowadził wiosną portal Gazeta.pl wspólnie ze Szkołą Wyższą Psychologii Społecznej. Wynika z nich, że 39 proc. Polaków z grupy aktywnych użytkowników sieci regularnie ogląda nielegalnie ściągnięte z niej filmy i seriale. W grupie wiekowej do 24 lat odsetek ten wzrasta aż do 87 proc.

– Paradoksalnie do darmowości dóbr kultury przyzwyczaiły ludzi już wcześniej media masowe – radio i telewizja. Tyle że one potrafiły ze sprzedaży czasu reklamowego utrzymać całe przedsięwzięcie. A w Internecie związek treści, nawet legalnej, z wpływami wcale nie jest oczywisty – mówi dr Alek Tarkowski, socjolog. Im młodsze pokolenie, tym większe poczucie, że darmowość dostępu do dóbr jest normą. Z punktu widzenia socjologów najciekawsze będą dzisiejsze nastolatki, które już właściwie nie pamiętają muzyki innej niż z odtwarzaczy mp3. To pokolenie ma już nawet swoją nazwę – dzieci Neostrady.

Dzieci sieci

Urodziły się w latach 1990–1995. Dziś mają 14–19 lat, są więc w wieku gimnazjalno-licealnym, wybierają się na studia. Jeśli tylko nie pochodzą z biednego domu, właściwie od zawsze towarzyszył im komputer z dostępem do Internetu oraz komórka. A dlaczego „dzieci Neostrady”? Bo okres ich komputerowej edukacji zbiegł się z wprowadzeniem na masowy rynek przez Telekomunikację Polską pierwszych szerokopasmowych stałych łączy do Internetu (usługa Neostrada została uruchomiona przez TP w 2001 r.). Te dzieciaki „od zawsze” zaglądały na portale internetowe, używały Gadu-Gadu, wypłakiwały się na forach, spisywały zadania domowe z Wikipedii. Dziś blogują, blipują, siedzą na YouTube, Facebooku i innych serwisach społecznościowych. No i ciągną na potęgę filmy, seriale, muzykę, komiksy – wszystko.

– Większość z nich nie ma z tym żadnego problemu moralnego. Nie ściągają tylko ci, którzy mają własne zespoły albo marzy im się kariera muzyczna. Nie chcą rozwalać modelu biznesowego, z którego kiedyś sami zamierzają czerpać profity – mówi Mirosław Filiciak, medioznawca ze Szkoły Głównej Psychologii Społecznej, szef przygotowanego na zlecenie Ministerstwa Kultury projektu „Nowe media a uczestnictwo młodych Polaków w kulturze”. W jego ramach na przełomie sierpnia i września badacze spędzili dwa tygodnie, obserwując codzienne życie polskich 17–18-latków. – Łączność online to dla nich sprawa podstawowa – dlatego główne pozycje w ich budżecie to opłaty za dostęp do Internetu i komórkę. Z kultury, skoro jest darmowa, korzystają dzięki sieci – mówi Filiciak. Muzykę konsumują wręcz masowo, choć nie traktują jej nabożnie. Gdy w pokoleniu ich rodziców ktoś miał kilkaset płyt, wzbudzał respekt. Teraz kilkaset płyt zgrywa się w kilka minut. Co ciekawe – sprawność posługiwania się siecią wyznaczać może status w grupie. Kiedyś „okularnicy” byli odrzucani przez rówieśników, teraz budują sobie mocną pozycję jako ci, którzy wiele w sieci umieją. – Świadomość istnienia praw autorskich jest w tym pokoleniu nikła. Ale na przykład bardzo ostrożnie wybierają własne zdjęcia, które zamieszczają w Internecie. Mają poczucie, że wszystko, co raz trafia do sieci, staje się natychmiast własnością publiczną – mówi Filiciak.

Dla przedsiębiorstw, które żyją z produkcji i sprzedaży dóbr kulturalnych, takie dane brzmią jak wyrok. Korporacje medialne biją na alarm, wzywają do wojny z piractwem i żądają egzekwowania prawa autorskiego. Tymczasem nie jest to proste. Bo w starciu z siecią prawo autorskie właściwie przestało dziś działać.

Odciąć pirata!

Już na gruncie polskiej ustawy z 1994 r., a więc sprzed ery internetowej, sytuacja jest niejasna. Przede wszystkim brak jest definicji piractwa. Co więcej, wielu prawników skłania się do interpretacji, że ściągnięcie i skopiowanie utworu muzycznego, filmu czy serialu mieści się w granicach tzw. dozwolonego użytku, a więc jest legalne. Nielegalne zaś jest udostępnienie tego utworu innym. A więc dopiero wchodząc do sieci wymiany plików P2P i wysyłając je w świat łamiemy prawo. Jak dotąd żadna sprawa piractwa muzycznego czy filmowego nie doczekała się interpretacji polskiego Sądu Najwyższego. Nikt jeszcze nie poszedł siedzieć za P2P. Zapadające wyroki dotyczą przypadków prawnie najprostszych – ordynarnego handlu pirackimi płytami czy posiadania i użytkowania pirackiego oprogramowania komputerowego. W kraju, w którym już 16 mln osób regularnie korzysta z sieci, te jednostkowe przypadki są jak plankton na skórze wieloryba. A osoby, które wpadły, czują, że dotknął je raczej niewyobrażalny pech, a nie karząca ręka sprawiedliwości.

Pozostają więc inne metody walki z inwazją internetowej darmochy. Organizacje zrzeszające producentów muzyki czy filmów (amerykańska RIAA, polskie FOTA i ZPAV) prowadzą regularne akcje antypirackie. Nagłaśniają policyjne naloty, organizują konferencje, ale tak naprawdę ich działalność ma w dużym stopniu efekt medialnego straszaka.

Organizacje zajmujące się ochroną praw autorskich uderzają też w internetowe strony, które ułatwiają ściąganie, gromadząc informacje o plikach z muzyką, filmach, serialach. Strategia nękania pozwami sądowymi przynosi efekty – wspomniany już Napster, później serwis P2P Kazaa, a ostatnio skandynawska strona The Pirate Bay zwinęły w końcu działalność. Ale internetowa społeczność nie znosi próżni, stąd natychmiast pojawiają się nowe. Branża medialna nie bez powodu porównuje bój z sieciową darmochą do walki z zaawansowanym nowotworem. Wytępiony w jednym miejscu, szybko pojawia się w innym. Prawo autorskie, jakie znamy, to dziś przeżytek – przekonuje Lawrence Lessig, profesor prawa na Uniwersytecie Stanforda, autor m.in. książek „Kod” oraz „Wolna kultura”.

Z tym, że prawo musi się zmienić, zgadzają się i firmy medialne. Choć ich pomysły idą raczej w kierunku przykręcania śruby. We Francji przeszła ustawa zainspirowana przez organizacje producenckie, która za ściąganie z sieci przewiduje karę odcięcia od niej. Miałaby się tym zajmować specjalna rządowa agenda. Namierzony pirat dostawałby dwa ostrzeżenia, a potem roczny zakaz korzystania z Internetu. To z kolei wywołało gwałtowne protesty organizacji broniących praw człowieka. W rozwiniętych krajach odcięcie od sieci to dziś wykluczenie ze społeczeństwa, pomijając fakt, że to technicznie niemożliwe. Kontrowersyjne przepisy chcą zablokować europarlamentarzyści. Ale urząd do spraw piratów, choć prawdopodobnie bez odcinania, zacznie działać we Francji już w 2010 r. Nad podobnym rozwiązaniem problemu piractwa zastanawia się Wielka Brytania. A u nas? Wyobraźmy sobie polskie sądy, które nagle zatkają sprawy kilku milionów internautów-ściągaczy. Na szczęście nasz rząd na razie takich planów nie ma. Na krakowskim Kongresie Kultury minister Bogdan Zdrojewski obiecał środowiskom internautów, że ich postulaty nie będą pomijane przy ewentualnych nowelizacjach prawa autorskiego.

Wszystkie te sankcje zamiast poprawić sytuację, tylko ją pogarszają. Dla dzieci Neostrady tworzy się oto bowiem bardzo wygodna konstrukcja świata: my, buntownicy, walczący o wolność i swobodę, kontra oni – funkcjonariusze korporacji. Taki system sam skłania ich do buntu, a efekt może być odwrotny do oczekiwań. Znawcy tematu nie mają jednak złudzeń, że pomysł odcinania piratów zostanie przyjęty, w mniej lub bardziej ostrej formie, bo nacisk ze strony producentów dóbr kultury jest ogromny. Chyba że zaprotestuje inne silne lobby – firmy telekomunikacyjne.

Gorące łącze

Bo nie jest tajemnicą, że na gwałtownej eksplozji aktywności użytkowników sieci wyrosło wiele przedsięwzięć biznesowych. Ściąganie filmów nakręca popyt na szybkie łącza internetowe. Jeden film to kilkaset MB danych. Jeśli masz słabe łącze, ściąga się kilka dni. Szybkie – kilka minut. Firmy telekomunikacyjne przebijają się w ofertach: proponują połączenia o prędkości 1, 2, 5, 30 Mbitów/s. Po co, skoro do sprawdzania poczty i surfowania po stronach wystarczą te podstawowe, najtańsze? Im więcej danych wędruje przez łącza, tym więcej zarobią firmy telekomunikacyjne. Ocenia się, że wymiana plików to nawet połowa całego ruchu w Internecie. Praktyka pokazuje, że gdy wszystko jest za darmo, to z reguły pobiera się jednocześnie 10–20 filmów, a gdy już trzeba za nie płacić, to ściąga się je pojedynczo. – Nasza firma nie monitoruje zawartości danych przesyłanych przez abonentów i nie ma możliwości stwierdzenia, które pliki są pobierane niezgodnie z prawem. Jeśli od właściciela praw autorskich otrzymujemy informację, że nasz abonent działa nielegalnie, wysyłamy mu ostrzeżenie – mówi prezes dużej sieci telewizji kablowej. Przyznaje, że jeśli miałby odcinać od dostępu ściągających, dotyczyłoby to trzech czwartych klientów.

Operatorzy telekomunikacyjni to nie jedyny przykład firm, które z freekonomii czerpią profity. Wielką karierę robi na przykład serwis chomikuj.pl. Strona, w założeniu, ma służyć jako nasz dysk w sieci – możemy tam wrzucić zdjęcia, ważne dokumenty, pliki, których np. nie chcielibyśmy stracić w razie awarii komputera. Możemy też dać do nich dostęp znajomym. Prawdopodobnie jeszcze w dniu, w którym chomikuj.pl zaczęło działalność, pierwszy internauta wrzucił tam pliki z muzyką i dał cynk kolegom. Dziś na stronie, która idzie jak burza w rankingach popularności polskich www, przechowywane jest 130 mln plików. A jej twórcy rozkładają ręce i zapewniają, że robią wszystko, aby zachomikowana zawartość była legalna. – Każdego tygodnia obsługujemy około 10–15 zgłoszeń dotyczących naruszenia praw autorskich przez użytkowników. Zablokowaliśmy już publikację około 2 mln plików – przekonuje Piotr Hałasiewicz, rzecznik firmy. Jego tłumaczenia przypominają argumenty YouTube. Największy na świecie serwis z plikami wideo permanentnie kasuje piracką zawartość i wprowadził nawet ograniczenie – nie da się tam zamieścić filmu dłuższego niż 10 minut. Nie zmienia to faktu, że można tam znaleźć sporo nowych filmów, seriali i wideoklipów.

Czy w związku z tym YouTube powinien się dzielić zyskami z reklam, które wyświetla przy filmach, z ich producentami? A może powinien pobierać opłaty od użytkowników? Czy portal, który kopiuje z gazety obszerne fragmenty tekstu, a następnie tworzy z tego newsa, powinien podzielić się wpływami z jego autorem? Takie pytania tworzy freekonomia. Cała skomplikowana sieć biznesowych zależności jest bardzo trudna do ogarnięcia. I znów okazuje się, jak bardzo prawo autorskie nie przystaje od ery Internetu. – Dziś wcale nie jest już pewne, kto komu i za co powinien płacić – mówi Piotr Waglowski, prawnik, znawca problematyki internetowej. Pewne jest natomiast jedno: Internet, w którym dobra kultury są na wyciągnięcie ręki, rozjedzie dotychczasowe, sprawdzone i pewne modele biznesowe. Atak piratów trwa, a głośne upadki drukowanych gazet codziennych czy dogorywanie wytwórni płytowych to tylko wstrząsy. Będą kolejne.

Kup pan płytkę

– Dla przyszłości rynku dóbr kultury kluczowe będą prawdopodobnie lata 2012–2015. Wtedy pierwsze roczniki dzieci Neostrady wyjdą z nastoletniości, usamodzielnią się finansowo. Dziś ściągają za darmo, bo mają ogromne potrzeby, a własnych pieniędzy mało. Kluczowy będzie moment wejścia na rynek pracy – czy będą chcieli płacić za treści, gdy będzie ich już na nie stać? – zastanawia się Alek Tarkowski. Jak więc będzie wyglądał świat mediów za kilka lat? Jaki trend zwycięży? Scenariuszy jest kilka.

Po pierwsze – część treści na zawsze zostanie zabezpieczona i zamknięta, a dostęp do nich będzie płatny. Tę strategię obrał już medialny potentat Rupert Murdoch (właściciel m.in. „Timesa”, „Wall Street Journal”, sieci telewizji Fox). Na spotkaniu z inwestorami miliarder stwierdził stanowczo: „Dziennikarstwo wysokiej jakości nie jest tanie. Trzeba znaleźć sposób, aby przedsięwzięcia internetowe mogły je finansować. Na razie widać wyraźnie, że stawiając wyłącznie na dochody z reklamy online to się nie uda”. Tu jednak zderzamy się z problemem mikropłatności. Kupując „Politykę” za 5 zł czytelnicy dostają wszak paczkę kilkudziesięciu artykułów. Ale jak rozwiązać płacenie przy kupowaniu na sztuki, a tak zazwyczaj, wybiórczo, czyta się w Internecie. Zorganizowanie takiej kilkugroszowej operacji bankowej byłoby niewygodne dla czytelnika, a jej koszty przewyższą kwotę wpłaty. Sprawę rozwiązałby zapewne jeden zbiorczy operator obsługujący strony wszystkich mediów. Tylko do tego wszyscy wydawcy musieliby się dogadać, a to nie udało się ani w Polsce, ani na świecie.

Po drugie – część produktów będzie na tyle atrakcyjna, że warto będzie kupić oryginał (np. już dziś tylko posiadacze legalnych Windowsów mogą ściągać z sieci aktualizacje poprawiające bezpieczeństwo ich komputera). Po trzecie – będzie coraz więcej treści darmowych, tworzonych przez pasjonatów. Również artystów, którzy za pomocą sieci będą docierać bezpośrednio do fanów. To eliminuje pośrednika w postaci wytwórni płytowej i de facto właśnie to obserwujemy aktualnie na rynku muzycznym. – Może się okazać, że wobec tej wielkiej masy twórców ochrona majątkowych praw autorskich przestanie mieć sens. Po prostu podaż przewyższy popyt. Tworzyć każdy może, chociaż ze środowisk twórczych płyną głosy, że tworzenie za darmo jest psuciem rynku. No, ale mamy swobodę działalności twórczej – tłumaczy Piotr Waglowski.

Z kolei Chris Anderson przekonuje, że podstawą ekonomii darmochy będzie model freemium (połączenie free oraz premium). Zdaniem Andersona najważniejszym dobrem XXI w. będą czas i uwaga odbiorcy. A tej nic nie przyciąga bardziej niż słówko „darmocha”. Liczyć się więc będzie masa potencjalnych widzów, których uda się danemu medium zgromadzić. Im właśnie będzie można pokazać (sprzedać) reklamy oraz – co da znacznie większe przychody – ekstrapłatne usługi dodatkowe. Według Andersona, jeżeli choć jeden na stu odbiorców zdecyduje się zapłacić w Internecie za usługę dodatkową, wystarczy to na utrzymanie darmowych treści dla pozostałych 99.

Według tego modelu muzyk wpuszcza swe piosenki do sieci, zaś utrzymuje się dzięki sprzedaży ekskluzywnych płyt dla kolekcjonerów (w designerskim pudełeczku, limitowanych ręcznie rzeźbionych, numerowanych, podpisanych itp.). Poza tym – sporo zarabia na koncertach, kontraktach reklamowych, sprzedaży czapeczek, koszulek, dzwonków na komórki.

Choć przyzwyczajony do innych standardów Kazik Staszewski może uznać to za uwłaczające, tak już postępują muzycy wchodzący dziś na rynek. Gaba Kulka większość piosenek z nowej płyty umieściła w sieci. Zachęca internautów, aby metodą kopiuj-wklej umieszczali je na swoich stronach. Mimo to jej płyta „Hat, Rabbit” uzyskała właśnie status złotej, a artystka nie przestaje koncertować w całej Polsce.

Anderson ma też pocieszenie dla mediów, które czują się zagrożone ekspansją internetowej darmochy: zapotrzebowanie na sensowne treści spadać nie będzie. W końcu znajdzie się grupa ludzi, którzy będą chcieli za nie zapłacić. Nie da się jednak ukryć, że media straciły już monopol na informację oraz uwagę widzów. I od tego nie ma odwrotu.

Koniec kultury?

Są wreszcie tacy, którzy wieszczą niechybny koniec profesjonalnej kultury. Wykształceni muzycy będą zarabiać coraz mniej, do stacji telewizyjnych i wytwórni kinowych pieniądze będą płynęły coraz węższym strumykiem, aż w końcu nie da się już nic za nie wyprodukować. Pozostanie już tylko amatorka i – jak twierdzi Kazys Varnelis – wieczne odświeżanie treści już wyprodukowanych. Ten naukowiec z Columbia University przekonuje na swym blogu, że ludzkość zdążyła już w swej historii wyprodukować tyle treści, że teraz wystarczy ją tylko umiejętnie przepakowywać.

Na taki scenariusz kulturowej apokalipsy ma z kolei odpowiedź... Europejska Partia Piratów, która domaga się uwolnienia dostępu do dóbr kultury. Zamiast praw autorskich każdy korzystający z Internetu powinien płacić podatek na cyfrowy ZAIKS, rodzaj funduszu misji publicznej. Mógłby on być doliczany do ceny urządzeń (modemów, laptopów) albo co miesiąc do rachunku za dostęp do sieci. Wszak już dziś takie daniny na rzecz twórców są wliczone w cenę czystej płyty CD czy używanej w przedsiębiorstwie kserokopiarki. Zbierane w ten sposób sumy mogłyby być dzielone potem między producentów treści internetowych. Pytanie tylko, przez kogo i według jakiego klucza? Wątpliwe też, czy ten pomysł spodoba się samym internautom.

Ostatnią nadzieją producentów dóbr kultury jest jeszcze czysta ludzka wygoda. Aby obejrzeć piracki film czy serial, dzisiejszy nastolatek musi znaleźć plik w sieci i ściągnąć go. Plik często bywa uszkodzony, film pocięty, niewyraźny. Potem trzeba znaleźć odpowiednie napisy. Jeśli lubimy duży ekran – podłączyć laptopa do telewizora odpowiednim kablem, ustawić rozdzielczość. Dużo zachodu z tą darmochą i sporo straconego czasu. Być może, gdy dzieci Neostrady dorosną i zaczną zarabiać, nie będą chciały się tak szarpać. Będą wolały kliknąć i zapłacić te kilkanaście złotych. Na ludzką wygodę stawiają cyfrowe telewizje – n oraz Cyfra Plus. Kolejne odcinki najbardziej popularnych seriali – „Lost”, „Gotowe na wszystko”, „Dr House”, „Californication” są na w nich dostępne już 7 dni po premierze w USA. I to z polskim dubbingiem. – Abonament za taką usługę wynosi u nas 30 zł miesięcznie. Chcemy stworzyć sensowną i wygodną alternatywę dla ściągania z sieci – przekonuje Michał Orgelbrand, rzecznik n. Na Cyfrze Plus jeden odcinek kosztuje 5 zł. W obu przypadkach spełnione są warunki – cena musi być rozsądna, a całość operacji banalnie prosta dla siedzącego na kanapie widza. – Większość użytkowników chce działać zgodnie z prawem, o ile  tylko stworzy im się taką możliwość. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka, a przyjemności oglądania filmu na dużym ekranie w jakości HD nie da się łatwo zastąpić piracką kopią na laptopie – potwierdza prezes Aleksander Kutela z HBO Polska, które też pracuje nad legalną alternatywą dla internautów.

Który model zwycięży? Prawdopodobnie hybryda wszystkich powyższych sposobów, choć nic nie wiadomo na pewno. Taki już urok czasu rewolucji. Stare modele ekonomii walą się w gruzy, a nowych jeszcze nie wymyślono. Internet to wielka nowa dziedzina gospodarki, która w przyszłości zapewne dawać będzie miliony miejsc pracy. Niektóre jej gałęzie, np. e-handel, już dziś rosną nadspodziewanie dobrze. W przypadku produkcji i sprzedaży treści kulturalnych (a już w szczególności kultury wysokiej) jest gorzej. Wydawcy wciąż pakują w sieć złotówki, a wyciągają grosiki. W każdej redakcji i telewizji, przy każdym dziennikarskim biurku jest dziś nadzieja, że pracodawca doczeka momentu, w którym wreszcie da się na tym zarobić. Kto przetrwa na rynku medialnym, tego rewolucja wzmocni. Walec Internetu zmieni obraz świata mediów. I nic go już nie zatrzyma.


współpraca Anna Jakubas

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną