Dla Lenina Trocki nie był komunistą, więc nie dziwi mnie, że dla Gwiazdowskiego nie jest liberałem Balcerowicz czy Boni. To się mieści w logice walki różnych nurtów wewnątrz wielkich ideologii. Polski problem polega w dużej mierze na tym, że przez kilkanaście lat liberalizm funkcjonował raczej jak sztywna religijna doktryna (którą nazwałem wulgatą), niż jak żywa intelektualnie tradycja. Pogłos tego słychać, gdy Gwiazdowski pisze o Friedmanowskiej krytyce pierwszych reform Balcerowicza. Friedman jest tu papieżem (dla wielu liberałów nim był), a Balcerowicz lokalnym biskupem, który poszedł na oportunistyczny kompromis z pogańską rzeczywistością.
Ale problem jest poważniejszy i ujawnia się w jednym z ostatnich zdań glosy, gdzie Gwiazdowski pisze: „jak ktoś mówi o liberalnym populizmie, to chyba za dużo się naczytał o demokracji socjalistycznej, bo te pojęcia tak samo do siebie nie pasują”. Sęk w tym, że jest niestety inaczej. To, co starsze pokolenie zna jako „demokrację socjalistyczną”, było patologią idei socjalistycznej, powstałą po przeszczepieniu jej z Zachodu na cywilizacyjnie zacofany i nieprzygotowany kulturowo grunt wschodnioeuropejski, a potem też azjatycki, afrykański etc. (Wszak socjalizm francuski, niemiecki, włoski, skandynawski nie kłócił się z demokracją i nie stworzył horrendum). Podobny los spotkał liberalizm, gdy trafił na zacofany po realsocjalistycznym półwieczu grunt wschodnioeuropejski.
Stary, wyrafinowany, bogaty, zróżnicowany nurt ideologiczny w praktyce został odrzucony, a do użycia – zwłaszcza do publicznej świadomości – weszła ekonomiczna wulgata, czyli doktryna w okrojonej dla ubogich wersji typu demo. Nie chodzi mi tylko o to, że po 1989 r. polscy liberałowie nie zaznaczyli się w walce o tradycyjne wartości liberalne, takie jak wolność osobista czy prawa człowieka, i skupili się na programie gospodarczym. Rzecz w tym, że nawet ten program został pozbawiony tradycyjnych – a także całkiem nowoczesnych – ważnych dla wewnętrznej równowagi i racjonalności wątków. Nie przypominam sobie, by na przykład Centrum Adama Smitha, któremu prezydentuje Gwiazdowski, potępiało marnotrawny, antyrynkowy i pasożytniczy charakter korporacji z tym ogniem, z jakim potępiał je patron Centrum i ojciec liberalizmu Adam Smith. A kryzys pokazał, że jest to jeden z fundamentalnych problemów współczesnej gospodarki, zwłaszcza sektora finansowego.
Wielki odnowiciel
Liberalizm europejski swoimi wolnościowymi hasłami rzucał wyzwanie konserwatyzmowi. Wyzwalał energię społeczną uwięzioną w postfeudalnych strukturach państwowych. (Neo)liberalizm, który w latach 70. do Europy wrócił zza Atlantyku, był gospodarczą ideologią konserwatywnej, korporacyjnej części tamtejszego establishmentu, próbującego odwrócić zmiany, jakie na świecie zaszły po II wojnie światowej, a zwłaszcza w latach 60. Równie dobrze pasował do pani Thatcher, co do Pinocheta. Ale – jako element nowej konserwatywnej formacji – intelektualnie był jeszcze spójny i konsekwentny.
Milton Friedman, uznawany za wielkiego odnowiciela, rozumiał, że ekonomia jest nauką społeczną i polityczną zarazem. W tym sensie, że gospodarka czerpie siłę z zasobów społecznych, których rozwój i odtwarzanie warunkują jej wzrost i że nierównowaga społeczna jest dla gospodarki poważnym zagrożeniem (choćby dlatego, że tworzy ryzyko polityczne), więc trzeba jej zapobiegać. Dobrze pamiętał 1933 r., więc starał się stworzyć system możliwie produktywny, wolnościowy i łagodzący ryzyko wybuchów społecznych.
Zanim odnowiony liberalizm (neoliberalizm) dotarł do Polski spóźniony mniej więcej o dekadę i zanim dekadę później stał się poważną siłą, był już zdominowany przez ciężki, korporacyjny konserwatyzm, który w Ameryce fantastycznie skleił się z potężną tradycją populistyczną. Miejsce spójnej myśli Friedmana zajął zlepek zapyziałego, religijnego tradycjonalizmu amerykańskiej prowincji i zakorzenionej w tradycyjnych ruchach populistycznych wrogości wobec elit – zwłaszcza elity władzy. Wspólnym wrogiem było państwo. A jego symbolem Waszyngton i podatki. Dla religijnych fundamentalistów ze względu na konstytucyjną świeckość; dla populistów ze względu na rządzące elity.
W tej politycznej konstrukcji z całej myśli Friedmana mogło się uratować tylko to, co pasowało populistom i fundamentalistom, czyli cięcie podatków prowadzące do „zmniejszania” państwa i prywatyzowanie kolejnych jego funkcji. Ronald Reagan wcielił ten nowy mariaż eskalując wydatki (zbrojenia), tnąc podatki i lekceważąc świeckość m.in. przez nawiązanie stosunków dyplomatycznych z Watykanem.
Wolnościowe korzenie
W Polsce odpowiednikiem ery Reagana był rząd Buzka–Balcerowicza. A odpowiednikiem ery George’a W. Busha był rząd PiS, w których zrealizowała się ta sama pozornie niemożliwa koalicja antyelitarnego populizmu (Lepper, Ziobro), tradycjonalistycznego fundamentalizmu (Giertych, Rydzyk, Jurek) i populistycznego liberalizmu (Gilowska). Prawdziwi liberałowie, jak Adam Smith, a nawet Margaret Thatcher, z Lepperem, Ziobrą, Giertychem by się nie dogadali. Dla Zyty Gilowskiej nie był to żaden problem. Dla Busha też by nie był.
Teraz, kiedy kryzys obnażył słabości liberalno-konserwatywnego populizmu, liberalizm znów staje się żywym, różnorodnym i kreatywnym nurtem myślenia o gospodarce, społeczeństwie i państwie. Ale cena, jaką liberałowie płacą za lata konserwatywno-populistycznego sojuszu, jest duża. Bo te nurty liberalnego myślenia, które okazały się trafne (nieufność wobec korporacji, prawa człowieka, troska o równowagę i racjonalność państwa), w dużej mierze przejęły inne intelektualne formacje – głównie lewicowe – które dziś niosą je na swoich sztandarach. A liberałowie z pokorą wracają do swoich racjonalnych, wolnościowych korzeni.