Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Cena ryzyka

Japonia po trzęsieniu ziemi. Czyli jak katastrofy ożywiają gospodarkę

W 2010 r. mieszkańcy Ziemi przeżyli 304 katastrofy, 167 z nich miało charakter naturalny, za pozostałe odpowiada człowiek. W 2010 r. mieszkańcy Ziemi przeżyli 304 katastrofy, 167 z nich miało charakter naturalny, za pozostałe odpowiada człowiek. Dennis Galante / Corbis
Trzęsienie ziemi w Japonii zabiło niemal 30 tys. osób. Ci, co przeżyli, muszą zapłacić rachunek za gigantyczne zniszczenia, które oblicza się na 235 mld dol. Nic tak jednak nie ożywia gospodarki jak duża katastrofa.
Wyrafinowane japońskie fabryki są często jedynymi dostawcami podzespołów, od których zależy funkcjonowanie łańcuchów produkcyjnych na całym świecie.Carlos Barria/Reuters/Forum Wyrafinowane japońskie fabryki są często jedynymi dostawcami podzespołów, od których zależy funkcjonowanie łańcuchów produkcyjnych na całym świecie.
Trzęsienie ziemi w Kobe z 1995 r.Axiom/Forum Trzęsienie ziemi w Kobe z 1995 r.

Odbudowa kraju i zrujnowanej gospodarki nastąpi najprawdopodobniej szybciej, niż dziś można sobie wyobrazić, przyglądając się medialnym obrazom zniszczeń. Pouczających wniosków dostarcza poprzedni japoński kataklizm, trzęsienie ziemi w Kobe z 1995 r. Nie było tak silne jak tegoroczne, kosztowało jednak 6434 zabitych i 100 mld dol. strat materialnych. Wystarczył rok, by wyspiarski przemysł pracował już niemal pełną parą: import wrócił do pułapu sprzed katastrofy, eksport osiągnął 85 proc. swej wcześniejszej wartości. Jeśli historia powtórzy się, to i tym razem zdolności produkcyjne japońskich fabryk szybko wrócą do normy. Świat czeka na to niecierpliwie.

Wyrafinowane japońskie fabryki są często jedynymi dostawcami podzespołów, od których zależy funkcjonowanie łańcuchów produkcyjnych na całym świecie. Oto jeden z tysięcy przykladów: akumulatory stosowane w iPadach, które amerykański koncern Apple produkuje w Chinach, wymagają specjalnego polimeru – jego najważniejszym światowym dostawcą jest japońska firma Kureha, kontrolująca 70 proc. światowej produkcji. Pechowo się składa, że została ona poważnie uszkodzona w trakcie ostatniego trzęsienia ziemi.

Prasa co chwila donosi o skutkach uzależnienia innych gospodarek od japońskich dostaw – fabryki samochodów w Europie i USA wstrzymują produkcję, bo gwałtownie zmniejszył się strumień trudnych do zastąpienia części. Podobny dyskomfort odczuwają koreańscy producenci elektroniki użytkowej, uzależnieni od japońskich mikroprocesorów i układów pamięci.

Instynkt samoorganizacji

Współczesna globalna gospodarka to niezwykle złożony system społeczno-ekonomiczny. Skutkiem złożoności jest podatność na ciągi awarii w różnych miejscach systemu, gdy coś popsuje się w jednym miejscu. Jednocześnie jednak złożoność jest warunkiem odporności na katastrofy.

Fenomen ten ilustruje katastrofa, która dotknęła w 1997 r. Toyotę. W fabryce Aisin Seiki, odpowiedzialnej w systemie produkcji Toyoty za wytwarzanie podzespołów hamulcowych, wybuchł pożar. Każdego dnia z taśm schodziło 32,5 tys. zestawów, wysyłanych od razu do innych fabryk samochodowego giganta; w systemie kierowanym zasadą just in time nie ma miejsca na kosztowne magazynowanie. Gdy jednak choć jeden tryb tej machiny się zatnie, blokuje się wszystko. Już po kilku dniach stanęły więc wszystkie fabryki Toyoty produkujące 15,5 tys. samochodów dziennie. Odbudowa Aisin Seiki miała potrwać kilka miesięcy, konkurencja mogła więc zacierać ręce z radości, a Japończycy szacować straty.

Odbudowa spalonej fabryki rzeczywiście wymagała czasu, ale odbudowa zdolności produkcyjnych systemu trwała zaledwie... 10 dni. Okazało się, że funkcje zniszczonego zakładu przejęli podwykonawcy i kooperanci kooperantów tworzących gigantyczny system Toyoty. Większość z nich nigdy wcześniej podobnych podzespołów nie produkowała. Niemniej jednak potrafili w ciągu kilku, kilkunastu godzin przestawić linie produkcyjne w swych firmach, by wspomóc korporację żywicielkę. Co ważniejsze, wszystko to stało się mimo braku centralnej koordynacji, zadziałał instynkt samoorganizacji – skutek uboczny systemu zarządzania obowiązującego w Toyocie.

Czy historia powtórzy się i tym razem? Eksperci zwracają uwagę na jeden słaby punkt w tej układance. Na skutek katastrofy zdolność wytwórcza Tokyo Electric Power Company, zawiadującej m.in. elektrownią atomową w Fukuszimie, zmniejszyła się o 34 gigawaty (to moc wytwarzana przez cały polski system energetyczny). Taki ubytek oznacza, że w godzinach szczytu odbudowującej się japońskiej gospodarce brakować będzie 20–30 proc. potrzebnej elektryczności. Wystarczy, jak podlicza tygodnik „The Economist”, by wyłączenia potrwały trzy miesiące, a produkcja zmniejszy się o 14 proc. Nawet jeśli i w tym przypadku Japończycy wykażą się podobną odpornością i adaptacyjnością jak po trzęsieniu ziemi w Kobe, to i tak cały świat odczuje konsekwencje. Energetyczny bilans musi bowiem wyjść na zero – żeby zastąpić wyłączone reaktory jądrowe, trzeba uruchomić inne źródła energii.

Najszybszy efekt zapewnią generatory pracujące na ropie i gazie. Zacierają więc już ręce władcy Kataru i Brunei, główni dostawcy skroplonego gazu ziemnego (którym wcześniej interes popsuli Amerykanie, odkrywając u siebie złoża gazu łupkowego). I załamują ręce kierowcy przy dystrybutorach stacji benzynowych widząc, że cena za litr paliwa uparcie rośnie...

Źródeł zagrożeń i ryzyka jest więcej niż tylko skutki japońskiego kataklizmu. Bo przecież w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie się gotuje, a Unia Europejska, największa gospodarka świata, toczy dramatyczny bój o utrzymanie systemu walutowego.

Wybitny niemiecki socjolog Ulrich Beck stwierdził już w latach 80. ubiegłego wieku, że żyjemy w społeczeństwie ryzyka. Później tezę uzupełnił – ryzyko ma zasięg globalny. Za określeniem tym kryje się cała teoria socjologiczna próbująca opisać kondycję społeczeństwa w czasach, kiedy zmagać się ono musi już nie tylko ze skutkami wydarzeń losowych, jak katastrofy naturalne, lecz także z ryzykiem wytworzonym przez samą cywilizację techniczną.

Biedni płacą podwójnie

Zarządzanie ryzykiem to podstawa działania firm ubezpieczeniowych i reasekuracyjnych, czyli ubezpieczających ubezpieczycieli. To właśnie firmy reasekuracyjne są źródłem najdokładniejszych analiz skutków przytrafiających się ludzkości katastrof naturalnych i cywilizacyjnych. Raport z nieszczęść, jakie się wydarzyły w ub.r., opublikowany pod koniec marca przez Swiss Re (jedną z największych firm reasekuracyjnych na świecie), pokazuje, że katastrofy można z grubsza podzielić na dwie grupy: straszne i drogie.

Najstraszniejsze rok temu było trzęsienie ziemi na Haiti, które zabiło ponad 222 tys. osób. Straty materialne ocenia się na 10 mld dol., niewiele, jeśli porównać do tegorocznych szacunków z Japonii. Ubezpieczyciele zapłacą zaś Haitańczykom tylko 100 mln dol., bo mieszkańcy tropikalnej wyspy byli zbyt biedni, by się ubezpieczać. Inaczej niż w Chile, które także dotknęło w ub.r. trzęsienie ziemi, na dodatek o sile 500 razy większej niż na Haiti. Ofiar w ludziach było stosunkowo niewiele – 562 osoby.

Straty materialne osiągnęły jednak 30 mld dol., a więc 15 proc. PKB tego kraju. Z tej kwoty 8 mld dol. obciążono firmy ubezpieczeniowe. Skrupulatni analitycy ze Swiss Re policzyli, że w 2010 r. mieszkańcy Ziemi przeżyli 304 katastrofy, 167 z nich miało charakter naturalny, za pozostałe odpowiada człowiek. Zginęło ok. 304 tys. osób, a rachunek za zniszczenia materialne opiewa na 218 mld dol.(z których 43 mld zapłacili ubezpieczyciele). Z tych ponurych wyliczeń wynika, że ciągle największym zagrożeniem dla człowieka jest natura. Katastrofy techniczne, choć czasami spektakularne, wywołują mniejsze straty ludzkie. Niestety, potrafią być bardzo kosztowne, co pokazał wypadek platformy wiertniczej Deepwater Horizon pracującej dla koncernu BP. Swiss Re ocenia straty na 20 mld, a to kwota nieuwzględniająca dodatkowych miliardów, jakie BP będzie musiał zapłacić w formie kar i odszkodowań.

Szwajcarski raport pokazuje, że społeczeństwa krajów rozwiniętych radzą sobie z katastrofami całkiem nieźle, skutecznie chroniąc swoich obywateli przed najgorszymi skutkami. Jednocześnie ich gospodarki tworzą na tyle złożone systemy, że szybko potrafią sobie poradzić z kryzysem i powrócić do produkcyjnej sprawności. Biedni niestety płacą podwójnie – życiem i destrukcją materialną. I wszystko wskazuje na to, że przyjdzie im zapłacić słony rachunek za największe wyzwanie współczesności, czyli skutki zmian klimatycznych. Do takich wniosków prowadzi zwykła analiza zysków i strat, jakiej wymaga zarządzanie ryzykiem.

Zmiany klimatyczne uświadomiły, jak przekonuje wybitny chemik, noblista Paul Crutzen, że ludzkość wkroczyła w epokę antropocenu. Skutki rozwoju cywilizacyjnego są już źródłem nie tylko rozwoju i ewentualnych katastrof technicznych, lecz oddziałują na cały ekosystem Ziemi. Rezultatem emisji przez człowieka gazów cieplarnianych, z dwutlenkiem węgla na czele, są zmiany klimatyczne i wzrost temperatury atmosfery, tzw. globalne ocieplenie. Efektem tych zmian już są, a będą się jeszcze nasilać, niekorzystne zjawiska naturalne: susze, powodzie, huragany o większej intensywności. Jak sobie radzić z tymi wyzwaniami? Można próbować zlikwidować źródło problemów, czyli zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych tak, by ustabilizować temperaturę. Można podejść do niekorzystnych skutków zmian klimatycznych jak dziś do „zwykłych” katastrof naturalnych, próbując się do nich przygotować budowaniem tam chroniących przed powodziami, zmieniając uprawy na odporne na suszę i wyższą temperaturę itd.

Wybór sprowadza się, po pierwsze, do analizy ryzyka, czyli oceny prawdopodobieństwa wystąpienia niekorzystnych zjawisk, a następnie oszacowania ich skutków ekonomicznych. Dziesiątki lat doświadczeń firm ubezpieczeniowych i reasekuracyjnych, a także rozwój metod zarządzania ryzykiem i analizy ekonomicznej podpowiadają decyzję: nie warto inwestować w redukcję emisji gazów cieplarnianych, bo potrzebne na to nakłady tylko spowolnią rozwój gospodarczy. Lepiej po prostu się ubezpieczać od możliwych strat i powoli szykować do zmian nieuchronnych.

Gra pozorów

Podejście to opiera się na wierze ekonomistów, że przyszłe pokolenia będą coraz bogatsze, o ile dziś nie zahamujemy rozwoju nieefektywnymi inwestycjami. W rezultacie będą mogły przeznaczyć na przeciwdziałanie niekorzystnym zmianom więcej funduszy. Za tą ekonomiczną logiką kryje się jednak olbrzymia doza hipokryzji, bo rachunek nie uwzględnia, że największe koszty zmian klimatycznych poniosą mieszkańcy krajów rozwijających się, w najmniejszym stopniu odpowiedzialnych za zbliżające się kłopoty. Jak pokazują wspomniane wcześniej analizy, kraje te nie są przygotowane do nadchodzących kataklizmów ani w sensie społecznym, ani gospodarczym i nie stać ich na najtańsze nawet polisy.

Brytyjski ekonomista Nicholas Stern ostrzega jednak, że przedstawiony powyżej rachunek kompromituje nie tylko hipokryzja, lecz również poważne błędy ekonomiczne. Stern firmował słynny raport o ekonomice zmian klimatycznych, opublikowany w grudniu 2006 r. Dokument ten pokazuje, że rachunek jest zgoła inny. Owszem, przeciwdziałanie zmianom klimatycznym poprzez redukcję emisji gazów cieplarnianych będzie kosztować światową gospodarkę 1–2 proc. PKB. Tyle tylko, że koszty kunktatorstwa i liczenia na to, że wystarczą zwykłe działania dostosowawcze, mogą sięgnąć nawet 20 proc. PKB. Stern zarzuca przeciwnikom redukcji emisji, że po prostu źle liczą wartość życia przyszłych pokoleń, zakładając, że mogą żyć one tylko lepiej i mieć więcej pieniędzy oraz lepsze technologie na radzenie sobie ze swoimi problemami w przyszłości. Rachunek ten bowiem nie zakłada możliwości wystąpienia katastrofy, która nieodwracalnie zmieni warunki życia na Ziemi, uniemożliwiając dalszy rozwój. Katastrofy, która będzie konsekwencją dzisiejszych zaniechań i dotknie nie tylko mieszkańców krajów rozwijających się, lecz całą ludzkość.

Nicholas Stern wykłada swoje argumenty w wydanej niedawno po polsku książce „Globalny ład”. Czy ma rację? W tej chwili ważniejsze, że ujawnia niezwykle ciekawy aspekt zarządzania ryzykiem i, szerzej, zarządzania przyszłością. Aura racjonalności, jaka otacza kalkulacje ryzyka i analizę związanych z nim kosztów, to w dużej mierze gra pozorów. Owszem, eksperci są w stanie skalkulować prawdopodobieństwo wystąpienia takiego zjawiska jak trzęsienie ziemi czy awaria elektrowni atomowej, a nawet obliczyć, jaki będzie miało to wpływ na ludzkie życie. I tak okazuje się, że w świetle najlepszej dostępnej wiedzy życie przeciętnego Amerykanina skróci się o 0,4 dnia, jeśli będzie mieszkał blisko elektrowni atomowej, jeden dzień życia zabierze mu ewentualna katastrofa zapory wodnej, pięć dni stosowanie pigułek antykoncepcyjnych, 2800 dni przypadłość bycia mężczyzną i aż 3500 dni życie w biedzie.

Kalkulację ryzyka należy zamienić na rachunek ekonomiczny, czemu służy wskaźnik zwany wartością statystycznego życia (VSL – Value of Statistical Life). I tu zaczyna się problem, bo mimo że ekonomiści próbują zobiektywizować pomiar tego parametru, historyczne doświadczenie pokazuje jego polityczny wymiar. Dobrą ilustracją jest awantura, jaka wybuchła w 2008 r. w Stanach Zjednoczonych, gdy EPA, czyli Agencja Ochrony Środowiska, zmniejszyła wartość życia Amerykanina o 900 tys. dol. – z 7,8 mln dol. do 6,9 mln. W ten sposób zmieniła się podstawa szacowania opłacalności działań regulacyjnych, podejmowanych np. w dziedzinie ochrony zdrowia i środowiska. Ich efektywność bada się analizując, czy koszt uratowanego przez nowe przepisy życia jest mniejszy czy większy od jego statystycznej wartości. Mniejsza wartość życia zmniejsza opłacalność działań regulacyjnych, np. przepisów określających, jaki może być skład spalin emitowanych z fabrycznych kominów. Gdy Barack Obama wprowadził się do Białego Domu, wartość amerykańskiego życia wróciła do starego poziomu.

O ile kalkulacja ryzyka jest zadaniem racjonalnym, opartym na empirycznych przesłankach i sprawdzonych metodach matematycznych, o tyle już interpretacja informacji o ryzyku, z kosztami ekonomicznymi włącznie, podlega pozaracjonalnym wpływom.

Najlepiej ilustruje tę prawdę opublikowana w tygodniku „Economist” wypowiedź przedstawiciela sieci luksusowych hoteli Shangri-La, która zrezygnowała z importu japońskiej żywności: „to prawda, że ryzyko spożycia jedzenia skażonego radioaktywnie jest zerowe. Nie zmienia to faktu, że 100 proc. klientów widząc produkty z Japonii będzie myślało o tym ryzyku, zatruwając sobie przyjemność jedzenia”.

To właśnie ta dziwna psychologia postrzegania ryzyka powoduje, że ludzie, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, gotowi są budować domy na terenach często nawiedzanych przez powódź i jednocześnie oczekiwać od polityków, że chronić ich będą ostrymi regulacjami przed znacznie mniej prawdopodobnymi zdarzeniami. Najwięcej kosztuje realizacja norm bezpieczeństwa obowiązujących w energetyce jądrowej – ponad 2 mld dol. na jedno uratowane ludzkie życie. Po Fukuszimie rachunek zapewne jeszcze wzrośnie.

Polityka 17.2011 (2804) z dnia 23.04.2011; Rynek; s. 48
Oryginalny tytuł tekstu: "Cena ryzyka"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną