Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Na co nas stać

Drożyzna? Polaków stać dziś na więcej

Choć ceny żywności w ostatnim roku tak wyraźnie poszły w górę, udział wydatków „na życie” utrzymuje się na identycznym poziomie, nawet odrobinę zmalał. Choć ceny żywności w ostatnim roku tak wyraźnie poszły w górę, udział wydatków „na życie” utrzymuje się na identycznym poziomie, nawet odrobinę zmalał. Jerzy Dudek / Fotorzepa
Zanim zajrzymy do sklepu, warto zestawić nasze zarobki z cenami. Czy siła nabywcza polskich rodzin rośnie, czy spada? Wbrew powszechnym odczuciom w ciągu ostatnich 5 lat Polacy nie zbiednieli.
Polityka
Polityka
Polityka
Polityka

To zaskakująca teza. Ale dane GUS nie pozostawiają wątpliwości.

Żywność drożeje systematycznie – to fakt – ale w różnych okresach i w różnym tempie. Wchodząc do Unii wiedzieliśmy, że ceny nasze i ich będą się do siebie zbliżać. To nie jest niespodzianka. Dziś ceny skupu zboża czy mięsa w Polsce są niemal identyczne jak w Niemczech czy w Hiszpanii. Gdyby różniły się znacznie, natychmiast znaleźliby się przedsiębiorcy, którzy zechcieliby na tym zarobić i towar tańszy sprzedaliby w kraju, gdzie kosztuje więcej. W naczyniach połączonych, a taki właśnie system stanowi gospodarka unijna, poziomy cen muszą się wyrównywać. Na rynku 500 mln konsumentów nie ma granic ani kontyngentów, duże różnice cenowe są nie do utrzymania.

Wygrywają na tym nasi rolnicy, ale polscy konsumenci płacą więcej. Bywa też inaczej. Ponieważ polska wieprzowina stała się droższa od duńskiej czy niemieckiej, co trzeci kotlet pochodzi już z importu. Duńczycy zbili ceny wieprzowiny w naszym kraju. Tego się raczej nie spodziewaliśmy.

Proces wyrównywania cen na wspólnym rynku to tylko jeden z impulsów do ich wzrostu. Niestety, niejedyny. Po raz pierwszy o drożyźnie zaczęto u nas mówić w 2008 r., jeszcze przed wybuchem światowego kryzysu. Ceny żywności zaczęły wtedy szybować na całym świecie. Zarówno z powodu zmiany diety szybko bogacących się Chińczyków i Hindusów, którzy zaczęli importować ogromne ilości mleka i mięsa, jak i – jeszcze bardziej – z winy spekulantów. Modne zrobiło się inwestowanie w zboże, giełdowi inwestorzy grali na zwyżkę cen. Wtedy jednak mieliśmy szczęście. Smyczą dla cen w naszym kraju okazała się mocna złotówka.

Teraz kurs naszej waluty się zmienił, złoty osłabł. To jest samodzielny czynnik inflacyjny. Powinni o tym pamiętać przeciwnicy euro. Wspólna waluta, mimo ogromnych kłopotów eurolandu, bardzo stabilizuje ceny. Złoty, targany światowym huraganem, nie jest w stanie nam tego zapewnić. Im słabsza będzie złotówka, tym droższy chleb, benzyna i wszystko inne – niezależnie od prawdziwego stanu naszej gospodarki. Na Słowacji, która wprowadziła euro u progu obecnego kryzysu, ceny rosną wolniej niż u nas.

Pensje gonią ceny

Główny Urząd Statystyczny skrupulatnie obserwuje ceny kilkunastu tysięcy towarów kupowanych przez nas najczęściej. Z nich układa koszyk inflacyjny, na podstawie którego oblicza ogólny wzrost cen. Żeby obliczyć siłę nabywczą, trzeba te dane zderzyć z informacjami o płacach. Okazuje się, że nasze zarobki rosną, w dodatku szybciej niż ceny, w co – być może – trudno uwierzyć. Na potrzeby tego zestawienia poprosiliśmy o pomoc ekspertów. Mateusz Walewski, ekonomista z międzynarodowej firmy doradczej PwC, skrupulatnie obliczył, na co kiedy było nas stać. Czyli – ile takich samych towarów mogliśmy kupić za nasze zarobki, pomniejszone o podatki. Ale także powiększone w ostatnich latach o mniejszą składkę rentową.

Wnioski są zaskakujące, warto przestudiować tabelę „Nabieramy siły”, ilustrującą naszą siłę nabywczą. Czyli – ile za średnią pensję netto w różnych okresach mogliśmy kupić poszczególnych towarów. Dla przykładu – chleb, ten ostatnio drożał najbardziej. W 2006 r. za średnią pensję mogliśmy kupić 1239 półkilogramowych bochenków, w lipcu 2010 r. – 1242. Kiedy jednak ceny zboża na świecie poszybowały, w lipcu tego roku siła nabywcza średnich zarobków skurczyła się do 1090 bochenków. Ale za to szynki wieprzowej możemy jeść więcej. W 2006 r. stać nas było na 86 kg, w lipcu 2010 r.– już na 106 kg, w lipcu 2011 r. – na 108 kg. Nawet benzyny 95, która stała się wręcz symbolem drożyzny, możemy – o dziwo – kupić wprawdzie mniej, ale sporo więcej niż przed pięcioma laty. W 2006 r. za średnie zarobki tankowaliśmy 421 l. W lipcu 2010 r. – 493 l, w lipcu 2011 r. – 471 l.

Łatwo też wyłowić z tabeli towary, których teraz możemy kupić mniej niż przed rokiem. To np. gaz ziemny, którego w lipcu 2010 r. mogliśmy kupić w ilości 937 m sześc., a obecnie 920. Podobnie prąd, choć tu różnice są niewielkie.

Rozwarstwienie nie rośnie

Innym uznanym na świecie wskaźnikiem zamożności społeczeństwa jest to, jaką część dochodów pochłania tak zwane życie, czyli wydatki na żywność. Im kraj bogatszy, tym mniejszą część swoich budżetów jego obywatele muszą wydać na jedzenie i więcej pieniędzy zostaje im na innego rodzaju wydatki. Polskie rodziny, wchodząc do Unii, dysponowały domowymi budżetami zupełnie inaczej niż Niemcy czy Francuzi. Dla nas najważniejsze były wydatki na żywność, pochłaniały aż 27 proc. posiadanych pieniędzy. W Unii to wydatek ważny, ale wcale nie najważniejszy – pochłania 15,8 proc. środków na utrzymanie.

Przez te lata nasze rodzinne koszyki wydatków powoli zbliżały się do struktury, jaką mają rodziny w krajach starej Unii. W 2010 r. na żywność i napoje bezalkoholowe wydajemy już „tylko” 24 proc. naszych domowych budżetów.

I choć ceny żywności w ostatnim roku tak wyraźnie poszły w górę, udział wydatków „na życie” utrzymuje się na identycznym poziomie, nawet odrobinę zmalał. Nasze domowe budżety się europeizują. Wydatki związane z utrzymaniem mieszkania stanowią w starych krajach Unii już 28,4 proc., u nas już 26 proc. wydatków rodzinnych. Przed pięcioma laty na jedzenie na mieście i pobyt w hotelu wydawaliśmy zaledwie 3,9 proc. domowych budżetów, obecnie już 6,8 proc. Zdumiewające, że więcej nawet niż „starzy” Europejczycy – 6 proc. Ale da się to wytłumaczyć faktem, że te ich budżety są jednak prawie dwukrotnie większe, a ceny zrobiły się już podobne.

Wnioskom GUS nie da się zaprzeczyć – płace rosną nieco szybciej niż ceny i nawet w trudnym 2010 r. „miesięczny dochód rozporządzalny na osobę kształtował się na poziomie ok. 1193 zł i był realnie wyższy o 4,3 proc. od dochodu z 2009 r. Wtedy tempo wzrostu dochodu rozporządzalnego było realnie wyższe o 1 proc.”. Oczywiście, to statystyka, pokazuje średnią.

Z badań budżetów domowych nie wynika jednak, że najbiedniejszym się pogorszyło. Odwrotnie, jeszcze rok wcześniej 20 proc. osób w najgorszej sytuacji materialnej dysponowało 6,6 proc. ogólnych naszych dochodów, w 2010 r. w ich dyspozycji znajdowało się 6,9 proc. dochodów. Najbiedniejsi więc nie zbiednieli, ale najbogatsi się wzbogacili jeszcze bardziej. Otóż 20 proc. osób w najlepszej sytuacji materialnej (to grupa pracująca na własny rachunek) w 2009 r. dysponowało 41,3 proc. ogólnych dochodów, w 2010 r. – już 41,7 proc. Jeśli najbogatsi i najbiedniejsi mają w sumie więcej, to znaczy, że nieco biednieje środek. To niepokojący sygnał, ten środek żyje bowiem z pracy, a nie pomocy społecznej lub kapitału.

Ogólnie jednak żyje nam się lepiej. Statystyka pokazuje, że w ostatnim roku bardzo się poprawiła nasza ogólna sytuacja mieszkaniowa, bo przeciętne mieszkanie powiększyło się aż o 2,7 m kw. (obecnie jego powierzchnia wynosi już 73,4 m kw.). Trwała masowa wymiana komputerów z dostępem do Internetu, telefonów komórkowych, samochodów, a także sprzętu gospodarstwa domowego. Wieś masowo modernizowała łazienki. To jednak nie są klasyczne objawy kryzysu.

Kiepskich nastrojów konsumentów nie da się wytłumaczyć danymi ekonomicznymi, one ich nie potwierdzają. Znów trzeba odwołać się do psychologii. To nie obecny kryzys doskwiera nam najbardziej, ale strach przed następnym. Dręczy nas nieznośna niepewność bytu. To także dzielimy z całą Europą.

Polityka 41.2011 (2828) z dnia 04.10.2011; Ranking; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Na co nas stać"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną