Żaden dotąd nie stanął na wysokości zadania, żaden nie okazał się mężem stanu w tych dramatycznym okolicznościach, w jakich przyszło im rządzić. Ale czy którykolwiek miał w ogóle predyspozycje do tego, aby walczyć z największym kryzysem od wielu lat? Niektórzy byli zwykłymi politycznymi wyrobnikami, inni mieli spore talenty, ale niekoniecznie gospodarcze. Właśnie odchodzi ostatni z nich. Nawet nie kandyduje w wyborach, bo wie, że nie miałby najmniejszych szans na zwycięstwo.
Premierzy z grupy krajów pogardliwie nazwanych PIIGS (czyli „świnkami”) jak najszybciej chcieliby zapomnieć o trudnym czasie. Ich kariery polityczne utonęły w deficytach i długach krajów, które stały się śmiertelnym zagrożeniem dla europejskiej waluty. Brian Cowen w Irlandii nie poszedł do wyborów i słusznie zrobił, bo jego partia Fianna Fáil poniosła druzgocąca klęskę. José Sócrates w Portugalii odważył się, ale przegrał z opozycją, choć początkowo sondaże wróżyły mu sukces. Jeorjos Papandreu poległ w starciu z własną partią i ustąpił jeszcze przed wyborami, które mają się zakończyć katastrofę jego PASOK-u. Silvio Berlusconi zrezygnował, bo nie dał rady i swojej rozpadającej się koalicji i rynkom finansowym, które przepędziły go z urzędu. Wreszcie José Luis Rodríguez Zapatero już dawno ogłosił, że nie będzie kandydował w nadchodzących wyborach. Jego partię czeka prawdopodobnie fatalny wieczór w niedzielę, a opozycja konserwatywna liczy na bezwzględną większość głosów.
Trudno mieć pretensję do wszystkich tych liderów o gospodarczą klęskę, bo tak naprawdę zbierali oni żniwa wielu lat zaniedbań, życia ponad stan i rosnących baniek nieruchomości czy sektora bankowego, które po prostu eksplodowały podczas ich rządów. Zapatero i Sócrates na pewno zbyt długo przekonywali, że ich krajom nic złego nie grozi i zbyt późno rozpoczęli bolesne reformy. Cowen przejął władzę w najgorszym momencie, gdy załamanie było nieuchronne, choć wielu o tym jeszcze nie wiedziało. Papandreu odkrył górę długów i ujawnił kłamstwa polityków zaraz po wygranych wyborach. Od samego początku musiał podejmować niepopularne decyzje i od pierwszych dni urzędowania wiedział, że przypadła mu najbardziej niewdzięczna rola w nowożytnej greckiej historii. A Berlusconi to zupełnie odrębne zjawisko – człowiek, który nigdy nie nadawał się do rządzenia jakimkolwiek krajem, nawet w dobrych gospodarczo czasach.
Ale co przyniesie państwom pogrążonym w kryzysie wymiana na szczytach władzy? W najlepszej sytuacji wydaje się być premier Irlandii Enda Kenny, bo jego kraj jako jedyny ze „świnek” rośnie i ma szansę - po olbrzymich wyrzeczeniach - wrócić do pierwszej ligi europejskiej. Pedro Passos Coelho tnie i oszczędza jak może, ale jego sytuacja jest znacznie trudniejsza, bo Portugalię czeka w przyszłym roku ciężka recesja, a cierpliwość mieszkańców zacznie się powoli wyczerpywać. Lucas Papademos w Grecji stoi przed jeszcze trudniejszym wyzwaniem, a nowy premier po lutowych wyborach podejmie się wręcz samobójczej misji. Mario Monti korzysta na razie z bycia anty-Berlusconim pod każdym względem, ale gdy zacznie wprowadzać reformy, nie mając trwałego oparcia w żadnej sile politycznej, przejdzie prawdziwy chrzest bojowy. Wreszcie szykujący się do władzy w Madrycie Mariano Rajoy w ogóle podczas kampanii - w obawie przed słabym wynikiem - nie przygotował obywateli na pot i łzy. Nie wiadomo, jak poradzi sobie ten dotąd słabo oceniany polityk, który prawdopodobnie nigdy by nie wygrał wyborów bez kryzysu.
Na pewno południe kontynentu w tych wyjątkowych czasach potrzebowałoby wielkich liderów, którym społeczeństwa zaufałyby i zgodziły się na olbrzymie wyrzeczenia w imię wiary w lepszą przyszłość. Ale trzeba pogodzić się z rzeczywistością i korzystać z istniejących kadr. Odchodzący premierzy okazali się ludźmi, których kryzys swoimi rozmiarami zdecydowanie przerósł. Nowi mają nadzieję, że przejdą do historii jako ci, którzy stawili mu czoła i mimo olbrzymiej presji wewnętrznej i zewnętrznej podjęli słuszne decyzje dla swoich krajów. Oby tak było, bo od Papademosa, Coelho czy Montiego zależy dziś nie tylko przyszłość Południa, ale całego kontynentu.