Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Federacja albo śmierć

Scenariusze dla Europy: co wyniknie z tego kryzysu?

Czy uda się uratować Unię? Czy uda się uratować Unię? Unia Europejska
Kryzys zmusza strefę euro do przekształcenia się w federację. To oznacza zmierzch Unii Europejskiej i narodziny Stanów Zjednoczonych Europy. O ile najpierw nie nastąpi powtórka Wielkiej Depresji.
Peter Arkle/Polityka
Świat nie boi się dziś rozpadu Unii tylko tego, że strefa euro nie zdobędzie się na zjednoczenie.Polityka Świat nie boi się dziś rozpadu Unii tylko tego, że strefa euro nie zdobędzie się na zjednoczenie.

Pół roku temu brytyjski historyk Niall Ferguson uraczył świat wizją Europy w 2021 r. Przy satyrycznym tekście w „Wall Street Journal” znalazła się stosowna mapka: kilka lat po kryzysie niemal cały kontynent zajmują Stany Zjednoczone Europy. Niemcy pogodzili się z transferami na biedne południe, a Włosi – z najazdem turystów z bogatej północy. Na stolicę USE wybrano Wiedeń. Tylko w górze mapy widać dwa odrębne byty: Ponownie Zjednoczone Królestwo Wielkiej Brytanii i Irlandii oraz Unię Norweską, złożoną z krajów skandynawskich i Islandii. Polska, rządzona przez Radka Sikorskiego, leży w Krainie Leseferyzmu, która właśnie przystąpiła do Stanów. Główny wniosek Fergusona: strefa euro zamieni się w federację, Unia Europejska ulegnie rozpadowi.

Brytyjczycy nie należą do euroentuzjastów, ale mają dobrych historyków. Nie minęło pół roku, a stoimy u progu Europy opisanej przez Fergusona, tylko nikomu nie jest do śmiechu. Szefowa Międzynarodowego Funduszu Walutowego Christine Lagarde daje wspólnej walucie mniej niż trzy miesiące – jeśli do tego czasu politycy nie znajdą rozwiązania, strefa euro po prostu się rozleci. Inwestorzy pozbywają się obligacji już nie tylko dłużników – jak Hiszpania czy Włochy, ale płatników – jak Niemcy. Strach padł na zwykłych zjadaczy chleba – wycofują oszczędności z banków, na razie w krajach południowych. – Zjednoczenie albo śmierć – to wybór, przed którym stoi dziś strefa euro – mówi Thomas Kleine-Brockhoff, ekspert German Marshall Fund w Waszyngtonie.

Ten dylemat ma zostać rozstrzygnięty na szczycie Unii 28–29 czerwca. Niedzielne wybory w Grecji nie mają już znaczenia, bo kryzys rozlał się na znacznie ważniejsze kraje. Hiszpanie muszą ratować upadające banki, Włosi drżą o wypłacalność swojego rządu. By przetrwać, strefa euro idzie na całość: w pośpiechu montuje unię bankowo-fiskalną, zalążek europejskiego państwa federalnego. Wejdzie do niej 17 krajów, pozostałych 10, w tym Polska, będzie miało otwartą drogę, jeśli zechcą przyjąć euro. Do czasu akcesji znajdą się jednak poza kręgiem decyzyjnym i nic na to nie poradzą. Federacja, jeśli rzeczywiście powstanie, przyćmi Unię. Dlatego Brytyjczycy mogą wkrótce wystąpić ze wspólnoty, nie widząc sensu dalszego członkostwa.

Jak wystraszyć Merkel

Przez dwa lata żyliśmy w przekonaniu, że polityka opanuje ten bałagan. W końcu znacznie gorszy kryzys amerykański minął po niespełna roku, więc kryzys europejski wystarczy przeczekać – taką logikę przyjęła w 2010 r. kanclerz Niemiec. Angela Merkel twardo odrzucała całościowe plany ratowania euro za niemieckie pieniądze, a jak już pisała czeki, to na konkretne cele: dwa razy na Grecję, raz na Irlandię, raz na Portugalię, zawsze kroczek po kroczku. Z sumy tych małych kroczków zrobił się całkiem spory krok w stronę zjednoczonej Europy, ale kryzys w strefie euro wyrósł jednocześnie na znacznie większy niż ten po upadku Lehman Brothers. Tak duży, że wystraszył w końcu nawet nieugiętą kanclerz Niemiec.

Gdy Ferguson pół roku temu kreślił swoją mapę, rozwiązanie zdawało się jeszcze leżeć na stole: Grecja, Irlandia i Portugalia powinny były opuścić strefę euro, a pozostałe kraje rozpocząć rzeczywistą integrację fiskalną. Ale Merkel nie było stać na poddanie suwerenności fiskalnej, zaś bankruci nie zamierzali dobrowolnie porzucać wspólnej waluty – pozwolono im więc pozostać, a całej Unii zapisano pozorną koordynację budżetową. Pozorną, gdyż to, co powinna zrobić sama strefa euro, próbowano narzucić najpierw całej wspólnocie, a po wecie Wielkiej Brytanii i Czech – wszystkim pozostałym krajom. W imię utrzymania jedności Unii dokonano jej pierwszego podziału – i rozwodnienia paktu fiskalnego, jeszcze zanim wszedł w życie.

 

 

Rynki finansowe nigdy nie uwierzyły, że to trwałe rozwiązanie, ale plan Merkel wziął w łeb dopiero wiosną tego roku. W kwietniu niewdzięczni Grecy wybrali parlament niezdolny do wyłonienia rządu, w maju rozkapryszeni Francuzi odwołali jej najbliższego sojusznika w Europie Nicolasa Sarkozy’ego. Jakby tego było mało, recesja w strefie euro podcięła hiszpańskie banki, zmuszając premiera Mariano Rajoya do wystąpienia o pomoc, a w jego ślady może pójść także Mario Monti. Włoskie banki są stabilne, ale państwo jest najbardziej zadłużone po Grecji i walczy z gwałtownym wzrostem rentowności swoich obligacji. Merkel stoi wobec czegoś, co Anglosasi nazywają perfect storm – zbiegiem złych okoliczności wróżących piękną katastrofę.

Dlaczego sytuacja pogarsza się akurat teraz, gdy bailout Hiszpanii został uchwalony w ekspresowym tempie? Bo jej przypadek jest przełomowy. Po pierwsze, Hiszpania to kraj graniczny między peryferiami a rdzeniem strefy euro – w sensie rozwojowym bliżej jej do Portugalii czy Grecji, ale rozmiarem pasuje raczej do Włoch i Francji. Po drugie, jej kryzys obnażył główny problem strefy euro – sprzężenie między kondycją banków i państw. Hiszpania ma zdrowe finanse publiczne, a mimo to konieczność rekapitalizacji chorej części sektora finansowego grozi jej bankructwem. Włochy mają horrendalny dług publiczny, a jego ewentualna restrukturyzacja zrujnuje zdrowe banki, które siedzą na obligacjach. A włoskie banki, w przeciwieństwie do greckich, są wielkie i działają w całej Europie. Także w Polsce.

No to się zjednoczmy

Jeśli coś wystraszyło Merkel, to właśnie perspektywa zapaści banków na całym kontynencie. Kanclerz zrozumiała, że kryzysu nie da się przeczekać, a dalsza bezczynność grozi katastrofą. Dlatego nie protestowała, gdy prezes Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi wezwał strefę euro do ustanowienia unii bankowej. Mało tego, sama wystąpiła w niemieckiej telewizji z własnym przesłaniem: „Potrzebujemy tak zwanej unii fiskalnej, czyli więcej wspólnej polityki budżetowej. Ale nade wszystko trzeba nam unii politycznej. To znaczy, że musimy krok po kroku oddać też część kompetencji Europie”. Jak podsumował „Der Spiegel”, Merkel „przygotowuje Niemców na wielkie zmiany”, w tym na „poddanie zasadniczej części suwerenności narodowej”.

Unia bankowa powinna istnieć od zarania strefy euro – mówi Nicolas Véron, autor tego pojęcia i ekonomista w instytucie Bruegel w Brukseli. Banki od dawna są już paneuropejskie, ale wciąż podlegają krajowym nadzorom, a gdy zasłabną, przewracają się na rządy, często zbyt małe, by je udźwignąć. To Europa powinna ich pilnować, a w razie potrzeby ratować. Pożyczka dla Hiszpanii to działanie doraźne, potrzebny jest stały, wspólny fundusz. Równie potrzebne są paneuropejskie gwarancje depozytów – bez nich Hiszpanie będą dalej opróżniać konta, pozbawiając kolejne banki niezbędnej płynności. Z unią bankową jest tylko jeden problem: jeśli Europa podpiera hiszpańskie banki, to pośrednio żyruje hiszpańskie obligacje. A na to nie było dotychczas zgody Niemiec.

Dlatego Merkel wzywa do unii fiskalnej. Skoro Niemcy mają łożyć na Hiszpanię, chcą mieć przynajmniej jakiś wpływ na politykę budżetową tego kraju. Do tego nie wystarczy stary pakt stabilności i wzrostu, który wszyscy łamali, ani nowy pakt fiskalny, który ma nierealistyczne założenia. Merkel chce kontrolować wydatki Rajoya, choć wzbrania się jeszcze przed wspólną emisją długu. Ale jeśli strefa euro ma przetrwać, krok ten jest nieunikniony – inwestorzy muszą zobaczyć, że za wspólną walutą stoi wspólny dług. Euroobligacje zgaszą kryzys wypłacalności państw, ale sprawią też, że unia fiskalna stanie się nieodwracalna. Merkel powoli łagodzi swój sprzeciw, ale będzie zwlekać ze zgodą do ostatniej chwili.

Nawet gdyby niemieccy wyborcy byli gotowi oddać Europie część suwerenności w polityce budżetowej, dziś Merkel nie ma komu jej powierzyć. Niemiecki sąd konstytucyjny orzekł bowiem, że instytucje unijne – w tym Rada Europejska, Komisja i Parlament – nie mają wystarczającej legitymizacji, by rządzić Niemcami, i nakazał kanclerz pytać o zgodę Bundestag przy każdej ważniejszej decyzji unijnej. Ten tryb, podobnie jak ciągłe referenda i przewlekłe ratyfikacje w innych krajach, gwarantuje paraliż, dlatego Merkel postuluje od razu unię polityczną: nowe instytucje do zarządzania strefą euro. Na przykład – jak donosi „Spiegel” – radę ministrów finansów, którzy będą akceptować i odrzucać wydatki budżetowe, a do tego ekspozyturę parlamentów narodowych, by patrzyła im na ręce.

 

 

Unia rozwodników

Brzmi niewinnie, ale to początek państwa federalnego na bazie strefy euro. Nie unia dwóch prędkości, tylko państwo w unii, któremu kraje członkowskie oddadzą część swojej władzy wykonawczej i ustawodawczej. Obok bezsilnej Komisji i fasadowego Parlamentu Europejskiego powstaną instytucje z realną władzą, a zwarta federacja siłą rzeczy osłabi luźną wspólnotę. Pierwsze szczegóły mają ustalić w tym tygodniu przywódcy Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii na nieformalnym spotkaniu w Rzymie. Jego wyniki przedstawią całej Unii na szczycie 28–29 czerwca w Brukseli. Spotkanie będzie burzliwe i może przejść do historii jako to, na którym rozpoczęto federalizację strefy euro i porzucono rozbudowę Unii. Żaden prezydent ani premier nie wróci z niego zadowolony.

Unia już teraz jest głęboko podzielona – mówi Charles Grant, dyrektor Centrum na rzecz Reform Europejskich w Londynie. Nie chodzi tylko o rozłam między strefą euro a resztą. Samą strefę trawi podział na wierzycieli, którzy chcą zacząć od ustanowienia kontroli budżetów, oraz dłużników, którzy oczekują natychmiastowego uwspólnotowienia długów. Kraje poza strefą euro też mają różne interesy. Część państw chce do niej wstąpić, więc ewentualna federalizacja, skoro umocni wspólną walutę, jest zbieżna z ich długofalowym interesem. Niektóre kraje wahają się z członkostwem, a federalizm raczej je zniechęca, bo nie są gotowe na tak bliskie związki z innymi krajami. A są też takie, które do strefy euro na pewno nie wejdą, a w Unii czują się coraz gorzej.

Pierwsi pewnie odpłyną Brytyjczycy. David Cameron już w grudniu wypisał się z paktu fiskalnego, jego kraj z pewnością nie przyłączy się też do unii bankowej. Poddanie Londynu europejskim regulacjom obniżyłoby jego konkurencyjność jako światowej stolicy finansów, poza tym Brytyjczycy nie przełknęliby Niemców i Francuzów nadzorujących ich banki. Dla Camerona Unia liczy się już tylko jako strefa wolnego handlu, w Brukseli brytyjski premier ma coraz mniej do powiedzenia, za to w Londynie mnożą się apele o wystąpienie z Unii. – Cameron traci popularność i może jeszcze w tym roku rozpisać referendum nad dalszym członkostwem – mówi Grant. Jeśli do niego dojdzie, Wielka Brytania opuści wspólnotę za porozumieniem stron, zachowując dostęp do rynku i otwarte granice, jak Szwajcaria czy Norwegia.

Większy kłopot będą mieli Skandynawowie. Szwecja teoretycznie powinna przyjąć euro, ale kryzys utwierdził ją tylko w przekonaniu, że lepiej pozostać przy koronie; Finlandia jest już w strefie, ale nie chce unii fiskalnej, co stawia pod znakiem zapytania jej dalsze członkostwo; wreszcie Dania jest zwolniona z przyjmowania wspólnej waluty tak jak Wielka Brytania. Wszystkie trzy kraje mają już własną unię bankową, od której ta europejska może się sporo nauczyć; jednocześnie żaden nie ma ambicji, które kazałyby mu pchać się do unii politycznej za cenę gospodarczej niezależności. Skandynawowie nie wystąpią z Unii jak Brytyjczycy, być może Finowie zostaną w strefie euro, ale wszyscy skupią się teraz na współpracy politycznej w regionie, razem z Norwegami i Islandczykami.

Poczekajmy, zobaczmy

Największy strach padnie na kraje Europy Środkowej nienależące do strefy, a w szczególności na Polskę. Na krótką metę mamy najwięcej do stracenia: ledwo rozwinęliśmy skrzydła w Europie, a sama Unia zaczyna się zwijać. Naturalny odruch każe torpedować to przedsięwzięcie, powstrzymywać federalizację strefy kosztem wspólnoty. Ale jeśli ta transformacja rzeczywiście ruszy, nikt nie będzie pytał Polski o zgodę. Powinniśmy raczej wspierać federalizację: dzięki niej strefa euro ma szansę uporać się ze swoimi kłopotami, Polska może poczekać, aż nowy projekt dojrzeje i okrzepnie, a gdy spełni kryteria członkostwa, i tak będzie mile widzianym kandydatem. Trudno o bardziej komfortową sytuację.

Unia nie przestanie istnieć. Jeśli dojdzie do federalizacji, pozostanie szerszym obszarem wolnego handlu i swobodnego ruchu, którym jest dzisiaj. Owszem, polityczny środek ciężkości przesunie się tam, gdzie bije już gospodarcze serce Europy, ale nie oznacza to końca dopłat rolnych czy funduszy strukturalnych. Po pierwsze, ewentualna transformacja ustrojowa Europy potrwa lata, jeśli nie dekady. Po drugie, większość polityk w tej lub innej formie zostanie przeniesiona do federacji. Po trzecie, płatnikom strefy euro zależy na nowych, prężnych krajach, które w przyszłości poniosą z nimi ciężar utrzymania federacji. Mając wybór między ładowaniem unijnych pieniędzy w przyszłych płatników albo obecnych dłużników, postawią na tych pierwszych. Z Polską na czele.

Świat nie boi się dziś rozpadu Unii tylko tego, że strefa euro nie zdobędzie się na zjednoczenie. Główną adresatką tych obaw jest kanclerz Niemiec. – Merkel próbuje dokonać niemożliwego, czyli przerwać spiralę kryzysu, nie przyjmując zobowiązań – mówi Kleine-Brockhoff. Na tydzień przed szczytem kanclerz wciąż odrzuca euroobligacje, nie zgadza się też na europejski system ratowania banków, bo jedno i drugie pociąga za sobą trwałą odpowiedzialność finansową niemieckich podatników. Im głośniej świat wzywa ją do zmiany stanowiska, tym częściej Merkel powtarza, że Niemcy nie są dość silne, by same wzięły na barki całą strefę euro. Ale czy mają dość siły, by przetrwać jej gwałtowny i całkowity rozpad?

Ferguson już nie żartuje. W dramatycznym apelu, wydanym dwa tygodnie temu z ekonomistą Nourielem Roubinim, wzywa Merkel do ratowania Europy. „Niesamowite, że akurat Niemcy nie wyciągnęły wniosków z historii. Zafiksowani na hiperinflacji z 1923 r., zapominają, że to zapaść europejskich banków w 1931 r. przyczyniła się bezpośrednio do upadku demokracji – nie tylko w ich własnym kraju, ale w całej Europie. O ile pierwsza część światowego kryzysu lat 30. XX w. była zdominowana przez amerykański krach giełdowy, o tyle później wszystko obracało się wokół upadłości europejskich banków”. Noblista Paul Krugman twierdzi, że powtórka Wielkiej Depresji już się rozpoczęła. Nie w Ameryce tylko w Europie.

Polityka 25.2012 (2863) z dnia 20.06.2012; Świat; s. 46
Oryginalny tytuł tekstu: "Federacja albo śmierć"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną