Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Na co poszło 300 miliardów?

Z sensem i bez sensu. Na co wydajemy środki z Brukseli

W ostatnich latach dzięki funduszom z UE wydaliśmy więcej, niż wynosi roczny budżet Polski. W ostatnich latach dzięki funduszom z UE wydaliśmy więcej, niż wynosi roczny budżet Polski. Corbis
Jako członkowie Wspólnoty dostaliśmy już z Unii prawie 80 mld euro. Na co poszły? Jaką Polskę za nie budujemy?
Szufladą najbardziej do tej pory pojemną jest Europejski Fundusz Spójności. Służy temu, by nowi członkowie Wspólnoty pod względem cywilizacyjnym jak najszybciej podciągnęli się do poziomu starych.Corbis Szufladą najbardziej do tej pory pojemną jest Europejski Fundusz Spójności. Służy temu, by nowi członkowie Wspólnoty pod względem cywilizacyjnym jak najszybciej podciągnęli się do poziomu starych.
Oczyszczalnia ścieków Czajka w Warszawie. Jedna z największych proekologicznych inwestycji w Polsce zbudowana dzięki pieniądzom z Brukseli.Paweł Brzeziński/PAP Oczyszczalnia ścieków Czajka w Warszawie. Jedna z największych proekologicznych inwestycji w Polsce zbudowana dzięki pieniądzom z Brukseli.
Polityka

Licząc w złotówkach, uzbierało się ponad 300 mld. Niezwykłe, że nie były to, jak za Gierka, kwoty pożyczone, ale darowane „za sam fakt istnienia”. Takiej bonanzy w historii Polski jeszcze nie mieliśmy. Załapaliśmy się na prawie dwa unijne budżety, ustalane w skali siedmioletniej – końcówkę tego, obejmującego lata 2000–06 oraz na budżet obecny, 2007–13, jako „biorcy unijnej pomocy netto”.

Należała nam się, bo wyrównywanie poziomu życia między różnymi regionami Europy jest zasadą założycielską Unii. Swój budżet, zwany perspektywą finansową, UE dzieli według klarownych zasad, żeby nie powiedzieć – algorytmu. Pod uwagę bierze kilka wskaźników, zwłaszcza wysokość produktu krajowego brutto na jednego mieszkańca oraz liczbę mieszkańców. Te kryteria zadecydowały, że ze środków pomocowych, przeznaczonych dla dziesiątki nowych członków, Polska zgarnęła połowę. To znaczy – tyle nam przyznano. Żeby słowo stało się ciałem, musieliśmy spełnić kolejne warunki.

Przede wszystkim wpisać się w narzuconą przez Brukselę logikę wydawania pieniędzy. Czyli najpierw dołożyć tak zwany wkład własny z krajowego budżetu, przeciętnie 15 proc. Obowiązuje przy realizacji projektów publicznych oraz przy dopłatach bezpośrednich dla rolników. Jeśli o środki europejskie stara się firma, jej wkład własny często musi być wyższy, im przedsięwzięcie bardziej komercyjnie opłacalne, tym wkład beneficjenta większy. Jak to wszystko dodać, robi się grubo ponad 340 mld zł. To więcej, niż w tym roku ma do wydania budżet całej Polski (328 mld zł). Od europejskich „płatników netto” dostaliśmy bonus w wysokości rocznych dochodów państwa polskiego. Było za co zmieniać oblicze „tej ziemi”.

Tak wielka kwota przyznanych pieniędzy stała się dla nas jednocześnie sporym kłopotem: wydać setki miliardów złotych w zgodzie ze skomplikowanymi procedurami i na dodatek z sensem, to jedno z najważniejszych wyzwań, przed jakim kiedykolwiek stanęła polska administracja. Zwłaszcza że towarzyszył nam, podsycany politycznie, lęk, że jakieś pieniądze mogą przepaść. Pod tym względem okazaliśmy się jednak dość sprawni: utworzone specjalnie w celu obsługi unijnych dotacji Ministerstwo Rozwoju Regionalnego podkreśla, że nasz „poziom absorpcji” jest najwyższy wśród krajów nowej Dziesiątki.

„Operacja dotacja” oznacza, że najpierw w realizację zaakceptowanych przez Brukselę programów trzeba włożyć nasze, polskie pieniądze, a dopiero potem starać się o ich zwrot z Brukseli, co, niestety, trwa. Kolejny krok na brukselskiej mapie drogowej to przekonanie unijnych urzędników, że projekt, na który chcemy otrzymać wsparcie, pasuje do właściwej szuflady z pieniędzmi. Szuflad jest kilka: Europejski Fundusz Spójności, przeznaczony na wielkie, krajowe inwestycje, takie jak autostrady czy lotniska. Fundusz Społeczny, z którego inwestuje się w ludzi. Oraz Fundusz Rozwoju Regionalnego, niesamowicie pojemny – można z niego zbudować zarówno ścieżkę rowerową, jak wytwórnię filmową czy naukowe laboratoria. Ale największą szufladą, do której Bruksela ciągle wkłada 40 proc. swojego budżetu, jest Wspólna Polityka Rolna. To na niej koncentrowali się polscy negocjatorzy, ustalając warunki przystąpienia Polski do Wspólnoty. Odnieśli sukces, z dzisiejszej perspektywy – mocno wątpliwy. Polska, jako jedyny kraj w UE, przyznaje dopłaty do ziemi także pseudorolnikom, którzy niczego nie produkują na rynek.

Fundusze dzielą się na programy. Żeby dostać pieniądze, trzeba się w któryś wpisać, na przykład w program „aktywizacja bezrobotnych”, który jest częścią Europejskiego Funduszu Społecznego. Dysponentem środków, zarządzanych w tym przypadku przez marszałków województw, są powiatowe urzędy pracy i to one ogłaszają konkurs dla firm i fundacji, które deklarują np. opiekę nad jakąś grupą bezrobotnych, co ma się zakończyć znalezieniem przez nich pracy albo założeniem własnej firmy. Po zakończeniu programu efekty ocenia ewaluator, zatrudniony przez zarządzającego środkami. Swoich ewaluatorów przysyła też Bruksela. Imponujący rozkwit fikcyjnych plantacji ekologicznych (POLITYKA 14) jeszcze oceniony przez Brukselę nie został.

Inaczej jest w przypadku Funduszu Spójności. Tu najpierw państwo, czyli w jego imieniu Ministerstwo Infrastruktury i realizator (np. GDKDiA), określają program rozwoju, powiedzmy autostrad. Jakie miasta mają połączyć, warunki cenowe, terminy. Potem realizator ogłasza konkurs dla wykonawców, precyzując kryteria i przyznając za ich spełnienie punkty. Powinien wygrać najlepszy. W naszym przypadku do tej pory wygrywali najtańsi i teraz mamy kłopoty.

Mocno to skomplikowane, trudno się tego nauczyć, łatwo się pogubić. Beneficjenci zgodnie uważają, że największą barierą dla nich są procedury biurokratyczne. Bruksela, jak każda biurokracja świata, z większą surowością ocenia poprawność formalną niż sens przedsięwzięcia. Dlatego z unijnych pieniędzy dobrze żyje wiele firm konsultingowych, które reklamują się tym, że napisane przez nie wnioski są rozpatrywane pozytywnie. Biorą za to 10–15 proc. wartości projektu! Ścieżka dojścia do pieniędzy unijnych często więc przypomina tzw. ścieżkę zdrowia, trudno zgadnąć, komu się uda. Na liście realizowanych projektów jest dziś ponad 70 tys. pozycji, od wielkich przedsięwzięć infrastrukturalnych, aż po festiwal „tańców i pląsów” i „upamiętnienie losów duszpasterstwa wojskowego”.

Najczęściej środki na realizację poszczególnych programów dostać można z różnych szuflad. Czasem, na to samo, będą to zupełnie inne pieniądze.

Wyciskanie „brukselki”

Szufladą najbardziej do tej pory pojemną jest Europejski Fundusz Spójności. Służy temu, by nowi członkowie Wspólnoty pod względem cywilizacyjnym jak najszybciej podciągnęli się do poziomu starych. Dla nas symboliczne było postawienie drogowskazu na wreszcie zakończonej autostradzie A2, informującego, że dojechać możemy nią aż do Lizbony. Realnie też połączyła nas z resztą Europy. Dzięki właśnie Funduszowi Spójności. Ale jego definicja jest nieostra, bo temu samemu celowi, czyli dogonienia Europy, służą także pozostałe fundusze. Lepiej powiedzieć, że z Funduszu Spójności finansuje się szeroko rozumianą wielką infrastrukturę, na przykład autostrady czy największą w Europie oczyszczalnię ścieków Czajka w Warszawie. Ale już nie drogi wojewódzkie, tu trzeba się wcisnąć do Funduszu Rozwoju Regionalnego.

W szufladzie z napisem Europejski Fundusz Spójności pieniędzy jest sporo, ale – jak się okazało – są one dla nas trudne do wydania. Dla PKP za trudne. Kolej mogła z tej szuflady wyciągnąć 20 mld zł, ale dobrych projektów wystarczyło zaledwie na 4 proc. tej sumy. Dlatego poprosiliśmy Brukselę o zgodę na przesunięcie pieniędzy z kolei na drogi. Czekamy na decyzję. Zasada jest taka, że w ramach tego samego funduszu środki (za zgodą UE) można przekładać z programu do programu, ale z funduszu do funduszu już nie.

Chociaż więc brukselskie szuflady są sztywne, w prawdziwym życiu pieniądze się mieszają. Żeby dobrze je wykorzystać, nie wolno dać się unijnej biurokracji zaszufladkować. Czyli – trzeba mieć np. wizję rozwoju transportu krajowego, bo częściowo można go sfinansować z Funduszu Spójności (kolej, drogi krajowe, lotniska), a częściowo z drugiej szuflady, czyli Funduszu Rozwoju Regionalnego. Wtedy będą efekty.

Na rozwój transportu – żeby pozostać przy tym przykładzie – dostaliśmy już z obu funduszy 22,1 mld euro. Wybudowaliśmy lub zmodernizowaliśmy za nie 15 tys. km dróg i prawie 2 tys. km linii kolejowych (m.in. linię Warszawa–Łódź i Warszawa–Gdynia). W tym – 430 km autostrad A1, A2, A4. Dla porównania – w ciągu 15 lat, od 1989 do 2004 r., zbudowano w naszym kraju niewiele więcej, bo zaledwie 545 km autostrad. Za te pieniądze, plus oczywiście wkład z Krajowego Funduszu Drogowego, zasilanego przez budżet, powstały też drogi ekspresowe łączące największe aglomeracje. I lokalne „schetynówki”.

Wokół 14 miast powstały lub jeszcze są budowane obwodnice o łącznej długości 920 km. Z udziałem unijnych pieniędzy, bo najpierw własne, czyli pożyczone z banku, wykładają samorządy lokalne – rozbudowywane są też linie tramwajowe i trolejbusowe (550 km). Finansują nową linię metra w stolicy. Kupuje się za nie nowy tabor, co widać na ulicach Warszawy, Poznania, Szczecina, Wrocławia, Łodzi, Gdańska i Krakowa. Miasta, które po „brukselkę” sięgają najsprawniej, zadłużyły się jednak ponad dopuszczalne granice, na przykład długi Torunia przekroczyły jego roczne wpływy, stanowią już 110 proc. budżetu miasta! Ale jest nowy most przez Wisłę wraz z drogami dojazdowymi i Szybka Kolej Metropolitalna.

Dzięki pieniądzom unijnym przebudowano także dworce kolejowe, np. we Wrocławiu, Krakowie i Gdyni. Inaczej, po europejsku, wyglądają dziś lotniska w Gdańsku, Wrocławiu, Rzeszowie, Poznaniu, w Szczecinie, Krakowie, Katowicach i w Warszawie. W tym sensie, gdyby nie europejskie pieniądze, nie byłoby wizerunkowego i organizacyjnego sukcesu Euro 2012.

Do obu szuflad można też sięgać po wsparcie na projekty związane z szeroko rozumianą ochroną środowiska. Udało się z nich wyciągnąć ponad 10,2 mld euro. Poszły na budowę lub modernizację 33,2 tys. km sieci kanalizacyjnej oraz 11 tys. km wodociągów. Dla wielu wsi i mniejszych miejscowości oznaczało to, że nie trzeba już po wodę iść do studni, bo zaczęła lecieć z kranu. Symbolicznie zniknęły sławojki. Wszędzie poprawiła się jakość wody pitnej. Powstało 841 nowych lub gruntownie zmodernizowanych oczyszczalni ścieków. Wkrótce po drugiej stronie Bałtyku przestaną nas traktować jak barbarzyńców zanieczyszczających wspólne morze. Sięgając po pieniądze z Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego miasta próbują też rozwiązać problem utylizacji rosnącej góry śmieci. Udało się to już w Gdańsku, Gorzowie Wielkopolskim, regionie chełmskim, Bielsku-Białej.

Strumienie pieniędzy sączące się dla środowiska bywają malutkie, jak te wspierające 17 parków narodowych i pozwalające chronić 340 gatunków roślin i zwierząt, ale mogą być też spore, gdy inwestor poruszy czułą unijną strunę, czyli poprosi o wsparcie na odnawialne źródła energii. To dziś europejska moda sezonu, czasem na granicy rozsądku, ale pod tym hasłem można z Unii wycisnąć coraz więcej. W kraju powstaje więc 31 dotowanych farm wiatrowych, krajobraz w Zachodniopomorskiem i Pomorskiem upstrzy 236 wiatraków o mocy 464 MW. Aż 500 obiektów publicznych, głównie szpitale i szkoły, poddanych zostało termomodernizacji, w ramach której zainstalowano energooszczędne systemy oświetleniowe, grzewcze, wentylacje oraz klimatyzacje.

Z obu funduszy już sfinansowano projekty ważne dla energetyki: gazociąg Włocławek–Gdynia oraz Jeleniów–Dziwiszów, a także magazyn gazu Strachocina. Powstaje terminal LNG w Świnoujściu, podziemne magazyny gazu Wierzchowice i Korsakowo oraz połączenie elektroenergetyczne Polska–Litwa. Wszystko to ma zwiększyć nasze bezpieczeństwo energetyczne. Chociaż powiedzenie „wyciskamy brukselkę” przypisuje się Waldemarowi Pawlakowi, to Ministerstwo Gospodarki dość słabo sobie z tym radzi. Mogłoby z tej szuflady wycisnąć więcej.

Lista projektów zrealizowanych dzięki unijnym pieniądzom jest długa. Czy mogła być dłuższa? Wspomnieliśmy, że na kolej „należało” nam się nawet 20 mld zł, a wydaliśmy zaledwie 4 proc., więc pewnie mogła. Jeśli Bruksela zgodzi się, byśmy przeznaczyli te pieniądze na drogi, to czy będziemy już umieli wydać je lepiej? To nie takie pewne. Realizacja programów strukturalnych jest trudna. A ministrom, którzy te programy nadzorują, i instytucjom państwowym, które zajmują się ich wykonaniem, takim jak Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad, bardzo brakuje biznesowego doświadczenia.

Droga przez mękę zaczyna się dużo wcześniej niż na plac budowy wjedzie pierwsza koparka. Trzeba szanować wyśrubowane (często także do granic absurdu) wymogi środowiskowe, dogadać się z właścicielami gruntów, przygotować dobre projekty, znaleźć właściwych wykonawców i wynegocjować z nimi dobrą (dla obu stron) cenę. I, oczywiście, pokonać wszelkie bariery formalne. Rządowe instytucje radzą sobie z tym coraz lepiej, ale wielkie frycowe wciąż płacimy.

Bezcenny kapitał ludzki

Żeby przerobić tak wielką sumę pieniędzy unijnych, nie da się nimi zarządzać tylko centralnie. Obecny rząd współodpowiedzialnymi za ich wykorzystanie uczynił także samorządy lokalne. Co czwarte unijne euro zagospodarowują marszałkowie.

Do dyspozycji dano im nie tylko część pieniędzy z szuflady Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego, ale przede wszystkim z Europejskiego Funduszu Społecznego. EFS cieszy się ogromnym powodzeniem u potencjalnych beneficjentów. Głównie dlatego, że beneficjentem może być każdy. Pojedynczy Kowalski, założona przez niego firma albo miejscowy urząd pracy. Daje dostęp do bardzo łatwych pieniędzy, stwarzając pokusę, by użyć ich głównie do zwiększania popularności lokalnej władzy wśród elektoratu. Ludzi też kusi – można dostać 20 albo nawet 40 tys. zł.

Według unijnych założeń i zgodnie z unijną ideologią ta szuflada ma służyć ludziom, zwiększać bezcenny „kapitał ludzki”: niepełnosprawnych integrować z resztą społeczeństwa, bezrobotnym pomagać znajdować pracę, starszych utrzymać na rynku pracy, młodszym zapewnić lepsze wykształcenie. Na ten cel wydaliśmy przez minione osiem lat ponad 11,5 mld euro. Masę pieniędzy. Co z tego mamy?

Powstało 125 tys. nowych firm. Zakładały je często osoby daremnie do tej pory szukające zajęcia, w tym – ponad 10 tys. w wieku 50+. 700 tys. uczniów, studentów i doktorantów otrzymało stypendia. Na nowych tzw. zamawianych kierunkach studiów (na przykład kształcących inżynierów) sfinansowano kształcenie 45 tys. studentów. Media właśnie zaczynają alarmować, że wielu młodych potraktowało to jako możliwość otrzymania co miesiąc tysiąca złotych i studiami nie bardzo się też przejmują.

Zorganizowano też i opłacono zajęcia dla 100 tys. przedszkolaków w ponad 3 tys. nowych przedszkoli. W sumie z różnego wsparcia (dotacje albo kursy) skorzystało aż 7,3 mln osób! Dużo, tylko ile to wszystko naprawdę jest warte? Jak te zainwestowane w Polaków pieniądze zaowocowały? Na ile staliśmy się bardziej atrakcyjni dla pracodawców?

Najnowsze badania międzynarodowej agencji doradztwa personalnego Manpower Group, kojarzącej pracodawców z pracownikami, muszą w tym kontekście zaskakiwać. Wynika z nich, że aż 37 proc. firm nie może znaleźć ludzi do pracy. Najbardziej poszukiwani są inżynierowie. Widocznie ci, którym stypendia zafundowała minister Barbara Kudrycka, jeszcze nie zdążyli skończyć studiów. Ale co się dzieje z wielotysięczną armią ludzi przeszkolonych przez różnego rodzaju firmy, które żyją z funduszy unijnych i przetrawiły znaczną część z owych 11,5 mld euro? Drugie miejsce w rankingu najbardziej poszukiwanych zawodów zajmuje obecnie wykwalifikowany pracownik fizyczny. Dlaczego, mimo mnogości firm szkoleniowych, ta góra wydanych pieniędzy przez tyle lat nie spotkała się z armią ludzi daremnie poszukujących pracy?

Zdaniem dyr. Katarzyny Daniek z Manpower Group, wytłumaczenie jest dosyć proste. Firmy, które tak masowo szkolą bezrobotnych, zwykle nie mają żadnych kontaktów z potencjalnymi pracodawcami. Dlatego najczęściej oferują kursy: bukieciarstwa, komputerowe, językowe. Natomiast praca jest m.in. dla spawaczy, operatorów obrabiarek numerycznie sterowanych, słowem, osób mających zupełnie inne kompetencje. Takich, których nie można nauczyć w wynajętej sali.

Jeśli z grona 125 tys. nowo powstałych firm odejmie się te, które żyją z niepotrzebnych szkoleń, efekty wydanych pieniędzy też okażą się niezbyt imponujące. Są wśród tych beneficjentów także agencje PR, które „przerabiają” liczne sute dotacje, przyznane na przykład na popularyzację mięsa wieprzowego albo wołowiny. Unijne środki za ich pośrednictwem wędrują do mediów, które pouczają, żeby odmrożonego mięsa nie zamrażać powtórnie. Dla konsumentów – bezcenne.

Chłopi na traktory!

Czas nieubłaganie zweryfikuje też przydatność wielu fundacji i agencji pomagających w założeniu własnej firmy. Największą zachętą jest możliwość uzyskania bezzwrotnej dotacji, od 20 do 40 tys. zł. Bez wkładu własnego. Chętnych na biznesmenów (albo tylko na 20 tys. zł) przepuszcza się przez sito. Najpierw trzeba sprawdzić, czy mają predyspozycje. Potem pomóc w napisaniu biznesplanu i ocenić, jakie ma szanse na miejscowym rynku. Dotację otrzymuje część chętnych. Zakładają firmy sprzątające, zakłady kosmetyczne. Wielu beneficjentów, a zwłaszcza ci, którzy pieniędzy nie otrzymali, sugeruje, że losowi trzeba pomóc.

O smykałce do przedsiębiorczości najlepiej świadczy jednak nie to, że się przeszło przez sito powiatowego urzędu pracy, ale oddziału Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Tu na założenie firmy można już dostać 100 tys. zł. Kolejne 100 tys. na stworzenie każdego nowego miejsca pracy. Nie ma warunku, że trzeba zrezygnować z prowadzenia gospodarstwa.

Dlaczego dotacja na stworzenie firmy z ARiMR jest pięciokrotnie wyższa niż z urzędu pracy? Bo pieniądze pochodzą z programu rozwoju obszarów wiejskich (czyli szuflady z napisem „Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego”). Agencja się dziwi, że aż 60 proc. chętnych na dotacje to osoby z innych miejscowości niż ta, w których zarejestrowały firmę. Cóż, okazja stwarza przedsiębiorcę. Agencja chwali się, że dzięki 4,45 mld zł (Ministerstwo Rozwoju Regionalnego prowadzi statystyki w euro, rolnictwa – w rodzimej walucie) na wsi powstało już 34 tys. nowych firm i ciągle zakładane są nowe. Pieniądze są.

Najszerszym strumieniem płynącym na wieś są jednak dotacje bezpośrednie do każdego hektara ziemi. To są najłatwiejsze unijne pieniądze, należą się za sam fakt posiadania ziemi. Bez warunku, by ją uprawiać, nie mówiąc już o tym, żeby coś sprzedawać na rynek. Od 2004 r. w ramach dotacji bezpośrednich rolnicy dostali już ponad 18 mld euro! To dużo więcej, niż rocznie na ochronę zdrowia państwo wydaje dla wszystkich Polaków.

Efektów modernizacyjnych jednak nie widać. Za unijne pieniądze konserwujemy na wsi skansen. Nikłe są też efekty wspierania wsi programami z innych szuflad, których jest sporo. Nie można się łudzić, że dzięki tym pieniądzom rolnicy znajdują inne, poza uprawianiem ziemi, źródła zarobku. Analiza wykonana przez Ministerstwo Pracy i Spraw Społecznych każe w sens tych dotacji wątpić. Skoro aż tyle nowych firm założono na wsi za dotacje, to dlaczego z pracy na rachunek własny pochodzi zaledwie 1 proc. dochodów rolników? Ze świadczeń społecznych – aż 14,9 proc. Z pracy najemnej – 10,1 proc. Najczęściej jest to jednak praca na czarno, którą można godzić z ubezpieczeniem w KRUS.

Ekonomiści dziwią się – po co drobni rolnicy tak masowo pokupowali traktory? Przecież ponad 70 proc. polskich gospodarstw ma ciągle mniej niż 7 ha i te maszyny nie zostaną wykorzystane. Odpowiedź jest prosta – ARiMR zwraca za maszyny do 300 tys. zł. Dają, to biorą. W ramach licznych programów modernizacji rolnictwa. Środki unijne umacniają na wsi władzę PSL, bo to jego działacze je dzielą. Nie można jednak powiedzieć, że rolnictwo w swojej masie się unowocześnia. To ciągle tylko 250 tys. dużych, nowoczesnych gospodarstw i 1,5 mln karłowatych. Żywią swoich właścicieli dopłatami i państwową emeryturą. Dlatego nikt nie pozbywa się ojcowizny. Proporcje między jedną i druga grupą gospodarstw pozostają niezmienne.

Niech się mury pną do góry

Władze lokalne do szuflady Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego najchętniej sięgały po pieniądze na turystykę, kulturę i rewitalizację. Na ten cel wydano 3,2 mld euro. Co z tego mamy?

8 tys. km szlaków turystycznych, w tym liczne ścieżki rowerowe ze słynnej kostki bauma. Łatwo zbudować, dając zajęcie miejscowemu przedsiębiorcy i wspierając przy okazji lokalnego wytwórcę kostki. To także 2,3 tys. obiektów infrastruktury kulturalnej i rekreacyjnej. Takich jak Polskie Centrum Nauki Kopernik czy skansen w Sanoku – największe w kraju muzeum na wolnym powietrzu. Ale także liczne baseny i aquaparki, które na początku przysparzały popularności władzom lokalnym. Dobrze sprzedawały się politycznie.

Po latach widać, że mało jest takich jak ten we Wrocławiu, chętnie odwiedzany, który zarabia na siebie. Większość przypomina obiekt w Suwałkach. Ojcowie miasta liczyli, że zespół basenów odwiedzi miesięcznie co najmniej 30 tys. osób. Tymczasem frekwencja jest o wiele niższa. Baseny na siebie nie zarabiają. Istnieje niebezpieczeństwo, że najmocniej zadłużone samorządy zaczną je zamykać.

Elżbieta Bieńkowska, minister Rozwoju Regionalnego, uważa, że dzięki pieniądzom unijnym jesteśmy krajem, który w Unii rozwija się najszybciej. – Nakręciły nam koniunkturę. Gdyby ich nie było, nasze tempo wzrostu byłoby o połowę wolniejsze – zapewnia pani minister (cały wywiad z min. Bieńkowską na polityka.pl). Bez pracy mogłoby być ponad milion ludzi więcej.

Ale autorzy raportu pod redakcją prof. Jerzego Hausnera „Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu” nie patrzą na dzisiejsze wskaźniki. Niepokoi ich, co będzie jutro? Uważają, że chęć wyciśnięcia „brukselki” wyprowadziła nas na manowce. Żaden urzędnik nie zaryzykuje przyznania dotacji na projekt ambitny, ale niepewny. Najchętniej realizuje się projekty proste, jak owe baseny, gwarantujące szybkie i pewne wykorzystanie unijnych pieniędzy. Projektów jest wprawdzie 70 tys., ale suma nie czyni kraju bardziej nowoczesnym, lepiej przygotowanym na wyzwania przyszłości.

Owszem, ratuje obecny wzrost gospodarczy, ale nie gwarantuje jego utrzymania w kolejnych latach. Nauczyliśmy się wypełniać coraz bardziej skomplikowane wnioski unijne, natomiast ciągle nie potrafimy ani stworzyć wizji modernizacji gospodarki kraju, ani też jej zrealizować. Mimo że wreszcie mamy na to pieniądze. Uzależniliśmy się od opium absorpcji.

Opinia byłego wicepremiera jest surowa. Rząd się broni, że z szuflady Fundusz Rozwoju Regionalnego pieniądze poszły nie tylko na hale sportowe i baseny, ale także na realizację bogatego programu „innowacyjna gospodarka”. Aż 9,8 mld euro! Dotacje otrzymało ponad 50 tys. firm i 560 ośrodków badawczych, sfinansowano też budowę 1,5 tys. laboratoriów. Więc dajemy pieniądze na innowacje. Jakie są tego efekty?

Szuflada pełna pieniędzy

O ile pieniądze, za które rozwijamy infrastrukturę, można nazwać trudnymi, te na program „kapitał ludzki” – łatwymi, to środki na innowacyjną gospodarkę są po prostu tajemnicze. Wprawdzie startujące po nie firmy są surowo oceniane nie tylko przez urzędników, ale – przede wszystkim – wybitne autorytety z danej dziedziny, to jednak jedne strzały mogą być celne, a inne kulą w płot. Firmy wyciągające rękę po unijne pieniądze mogą za nie wynaleźć coś, co zrewolucjonizuje naukę i gospodarkę, a może im też po prostu w tych nowych murach nic nie przyjść do głowy. Zwłaszcza że niektóre mają opracowany jakiś projekt, ale większość prosi dopiero o pieniądze na budynki i urządzenia. Ryzyko, że te pieniądze się zmarnują, jest wielkie, gdyby go nie było, pieniądze pożyczyłyby banki. Na razie więc efektów nie widać, choć są projekty obiecujące.

Aż 359 mln zł z budżetu unijnego i rodzimego otrzymało Centrum Badań Przedklinicznych i Technologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Chwali się, że na największe w Europie Środkowo-Wschodniej przedsięwzięcie biomedyczne i biotechnologiczne. Za te pieniądze chce stworzyć prężny ośrodek naukowy, w którym badać będzie choroby cywilizacyjne, m.in. nowotwory. Na razie centrum się buduje.

Co będziemy mieli z dofinansowania (ponad 110 mln zł) Programu Międzynarodowych Projektów Doktoranckich Fundacji na rzecz Nauki Polskiej? Dowiemy się, gdy zaczną być realizowane. Czy dobrą inwestycją jest 18 mln dla American Heart of Poland SA, przekazane na stworzenie centrum badawczo-rozwojowego badań klinicznych? A 32 mln zł na „stworzenie najlepszego zintegrowanego systemu kreowania przedsiębiorczości akademickiej”? Jaką mamy gwarancję, że laboratorium (dofinansowane sumą 165 mln zł), powstające w Zielonce koło Warszawy, rzeczywiście spełni wymagania Boeinga i zacznie on tam testować prototypy turbin silników lotniczych? Na razie to tylko nadzieja.

Z tych prawie 10 mld euro wątpliwości nie budzą tylko nieliczne, np. Międzynarodowe Centrum Badań i Leczenia Częściowej Głuchoty w Kajetanach pod Warszawą, wsparte sumą 87 mln zł, czy Alvernia Studios pod Krakowem (8,8 mln zł), które branżowe czasopismo „The Hollywood Reporter” uznało za jedno z najbardziej obiecujących studiów filmowych na świecie. Oba projekty już oddano do użytku. Reszta to Polska w budowie. Z przegródki „innowacyjna gospodarka” wsparto nawet... turystykę w siodle. Najdłuższy, bo liczący aż 2 tys. km szlak konny w woj. łódzkim zakwalifikował się do tego właśnie programu z powodu systemu GPS monitorującego jeźdźca na trasie i – w razie wypadku – informującego o tym służby ratownicze.

Przyznano nam też z Unii pieniądze na społeczeństwo informacyjne. 2,7 mld euro na rozbudowę infrastruktury Internetu szerokopasmowego i dofinansowanie dostępu do sieci dla 500 tys. gospodarstw. Jesteśmy ciągle na starcie. Jeśli jednak po drodze wybuchają skandale, jak zdarzyło się w MSWiA przy konkursie na wyłonienie wykonawcy programów informatycznych (wysokim urzędnikom resortu zarzuca się wzięcie łapówek od prywatnych firm), już przyznane pieniądze mogą przepaść. Z tego powodu stracimy prawdopodobnie 1,5 mld zł. Przez osiem lat nie udało się zrealizować żadnego z wielkich projektów informatycznych, nawet elektronicznego dowodu osobistego. Łatwe pieniądze kuszą.

Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, które zarządza większością środków, nie podziela opinii, że za unijne środki realizuje tylko projekty najprostsze. Na swoją obronę ma ranking najbardziej innowacyjnych przedsiębiorstw w Polsce, sporządzony przez Instytut Nauk Ekonomicznych PAN. Cała czołówka to beneficjenci unijnej kasy. Znaczy, że dawali właściwym. Jeśli więc brakuje nam innowacyjnych produktów, którymi zawojowalibyśmy świat, to może nie dlatego, że ich twórcom odmawia się wsparcia, ale że tych genialnych wynalazków nikt jeszcze z szuflady nie wyjmuje? Na razie w szufladach mamy tylko pieniądze...

Teraz liczymy na kolejne 80 mld euro, już z budżetu na lata 2013–20. Minister Bieńkowska zapowiada, że będą dzielone nieco inaczej. – Więksi i średni przedsiębiorcy muszą się odzwyczaić od darmowych dotacji, chętniej niż dotychczas będziemy ich natomiast wspierać pożyczkami. Na kapitale ludzkim Unia oszczędzać nie zamierza. Na innowacje także pieniędzy nie zabraknie, ale na drogi lokalne samorządy muszą zarobić sobie same. Kończy się epoka licznych, a niedużo wartych szkoleń.

Targi o nowe unijne pieniądze wchodzą właśnie w decydująca fazę. My przekonujemy „płatników netto”, że są to najlepiej wydane pieniądze rozwojowe, że bez nich nie byłoby naszej, imponującej Europie, „zielonowyspowości”. To silny argument: gołym okiem widać, jak te 300 mld zł z unijnej kasy i kolejne dziesiątki z naszego własnego budżetu zmieniły Polskę.

Ale też powiedzmy sobie, między nami, że najbardziej przydały się pieniądze najtrudniejsze do wydania, za które z takim bólem budujemy autostrady, lotniska i całą zapóźnioną przez pokolenia infrastrukturę. Gorzej z łatwymi, czyli – jak sami szacujemy – ponad połową puli. Żyje nam się za nie lepiej, jak ładnie mówią ekonomiści – te pieniądze wzmocniły popyt wewnętrzny, czyli zostały wzięte i przejedzone. Można nawet powiedzieć, żeśmy się już od tych pieniędzy uzależnili. Problem w tym, że sami nie potrafimy ich zarobić.

Tymczasem unijny budżet 2014–20 oznacza dla nas ostatnie siedem tłustych lat. Wspólnotowy algorytm wyraźnie wskazuje, że teraz pomagać trzeba biedniejszym od Polski, zwłaszcza w Europie ogarniętej kryzysem. Tym ważniejsze się staje, żeby tych kolejnych 80 mld euro nie zmarnować. Aby ten cel osiągnąć, musimy sami ze sobą odbyć trudną, ale rzetelną dyskusję. Odpowiedzieć na pytania, które pieniądze naprawdę wydajemy z głową, a które po prostu przepuszczamy. Jesteśmy to winni sobie i Unii. Ale nasi politycy nie sprawiają wrażenia, że dorośli do takiej dyskusji. Ciągle, jak dzieci, wolą mówić o wyciskaniu „brukselki”.

Polityka 29.2012 (2867) z dnia 18.07.2012; Kraj; s. 22
Oryginalny tytuł tekstu: "Na co poszło 300 miliardów?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Historia

Dlaczego tak późno? Marian Turski w 80. rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim

Powstanie w warszawskim getcie wybuchło dopiero wtedy, kiedy większość blisko półmilionowego żydowskiego miasta już nie żyła, została zgładzona.

Marian Turski
19.04.2023
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną