Jarosław Kaczyński ma prawo uważać, że prawie czterogodzinna debata, na jaką PiS zaprosił aż 40 ekonomistów, okazała się jego sukcesem. Na pewno sukcesem piarowskim - już dawno telewizje informacyjne nie poświęciły głównej opozycyjnej partii aż tyle antenowego czasu. PiS - to kolejny sukces - zaprezentował się jako partia otwarta na dyskusję o największych problemach kraju. Do tej pory była w stanie mówić jedynie o katastrofie smoleńskiej, teraz wyraźnie postanowiła nieco się od niej zdystansować. Fakt, że najpoważniejsi goście – m.in. Leszek Balcerowicz, Marek Belka, Witold Orłowski czy Grzegorz Kołodko odmówili w niej udziału, minister Jacek Rostowski nie został zaproszony, a Zyta Gilowska z powodów zdrowotnych także nie stawiła się, był pewnie rozczarowujący dla potencjalnych obserwatorów (ale nie wydaje się, że było ich przed telewizorami nazbyt wielu). Fama o debacie jednak poszła w świat i o to właśnie chodziło.
Sama debata była jednak mocno rozczarowująca i chaotyczna. Dziwna była już jej formuła – dyskusja miała zostać ograniczona do projektów ustaw, a nawet konkretnych rozporządzeń rządu do nich. Tak jakby zbierał się alternatywny rząd, który zamierza je uchwalić w alternatywnym parlamencie, bo w obecnym przecież nie ma wystarczającej liczby głosów. I zaczynał swoje posiedzenie od ostrej krytyki tego, co zrobili poprzednicy, jak fatalnie zrujnowali kraj. Ta właśnie formuła zniechęciła niektórych gości do przybycia, z góry bowiem jakby zakładała ich akceptację dla programu. Projekty dotyczyły podatków, cofnięcia reformy emerytalnej, pomocy dla rodziny. Mimo jednak, że osoby, które mogłyby być głównymi oponentami, nie przybyły, o zgodności poglądów nie można mówić. Zwłaszcza przy pomysłach podatkowych.
Nie można też odpowiedzieć na pytanie, w jaki sposób PiS chce walczyć z kryzysem. Pytał o to prof. Ryszard Bugaj. Czy, dbając głównie o wzrost gospodarczy, czy też walcząc z gnębiącym nas deficytem? Można było odnieść wrażenie, że z jednym i drugim jednocześnie, tylko nie bardzo wiadomo – jak. Recepty, aby wprowadzić podatek obrotowy dla hipermarketów oraz banków, zlikwidować OFE i odwołać reformy emerytalne brzmią może efektownie, ale w gronie ekonomistów nie wywołują wrażenia cudownych recept, które rozwiążą nasze problemy. W tym gronie wypadało zaprezentować pomysły bardziej profesjonalne, a takich zabrakło.
To, co obiecuje PiS, można streścić krótko. Łatwo jest policzyć pieniądze, które zamierza wydać - a są to sumy idące w dziesiątki miliardów zł. Wirtualnie natomiast brzmią propozycje, z jakich dochodów państwo miałoby to sfinansować. Jarosław Kaczyński przez cztery godziny prezentował swój kolejny, nowy wizerunek. Ale pod koniec zaśpiewał swoją stara piosenkę – że swój program PiS zrealizuje, sięgając do głębokich kieszeni.
Brzmi ładnie, ale nader tajemniczo. Trudno to potraktować jako alternatywny program walki z kryzysem.