Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Dlaczego tak mało zarabiamy?

Niskie zarobki Polaków

Stawka godzinowa w ostatnich dwóch latach wzrastała w Polsce zaledwie o 1 punkt procentowy, gdy tymczasem w Unii o 2 punkty procentowe. Stawka godzinowa w ostatnich dwóch latach wzrastała w Polsce zaledwie o 1 punkt procentowy, gdy tymczasem w Unii o 2 punkty procentowe. Getty Images / FPM
Prezes NBP Marek Belka ma coś, co dla Piotra Dudy, lidera Solidarności powinno być bezcenne. Badania, z których wynika, że Polacy zarabiają za mało. I że to biznes, a nie nadmierne żądania związkowców, trzyma naszą gospodarkę za gardło.
Wynagrodzenia.pl
Gorzej zarabiamy. Rodzimy przedsiębiorca za godzinę pracy płaci nam (łącznie ze składkami) średnio 10,4 euro.Marc Dietrich/PantherMedia Gorzej zarabiamy. Rodzimy przedsiębiorca za godzinę pracy płaci nam (łącznie ze składkami) średnio 10,4 euro.

Z punktu widzenia pracowników polski rynek pracy stał się bardzo nieprzyjazny. Zarówno dla tych, którzy pracy szukają, jak i osób, które jeszcze ją mają. Najdłużej w Unii szukamy pracy, średnio już około roku. Na publiczne służby zatrudnienia nie ma co liczyć, pracodawcy w nie zwątpili i nawet nie zgłaszają ofert. To bardzo dyscyplinuje niezadowolonych z aktualnego miejsca pracy. Nie muszą nawet słyszeć „na twoje miejsce czeka 20 chętnych”. „Badania ankietowe rynku pracy” 2011–13, przeprowadzone przez Instytut Ekonomiczny NBP, pokazują, że co trzeci Polak, gdyby tylko mógł, zmieniłby pracodawcę. Ale nie może, więc siedzi cicho.

Gorzej zarabiamy. Rodzimy przedsiębiorca za godzinę pracy płaci nam (łącznie ze składkami) średnio 10,4 euro. Grecy dostają 20,3 euro. Brytyjczycy – 39,4 euro, Niemcy – 42,6 euro. Średnia unijna wynosi 32 euro. Oczywiście jeśli porównamy siłę nabywczą tych pieniędzy, to u nas za 10 euro można kupić więcej. Z danych Eurostatu wynika jednak, że z naszymi zarobkami dzieje się coś dziwnego. Stawka godzinowa w ostatnich dwóch latach wzrastała w Polsce zaledwie o 1 punkt procentowy, gdy tymczasem w Unii o 2 punkty procentowe.

Zielona wyspa

Wyraźne tąpnięcie nastąpiło w 2011 r. Można powiedzieć, że to wtedy dopadł nas kryzys. Po raz pierwszy nominalny wzrost płac był niższy niż inflacja. Realna wartość naszych zarobków spadła. W 2012 r. inflacja zeszła poniżej 2 proc., zarobki wzrosły o 2,9 proc., w 2013 r. było podobnie (średnia krajowa w sektorze przedsiębiorstw to obecnie 3834 zł). Jest więc lepiej, ale i tak mamy powody do niezadowolenia. Z badań wynika bowiem, że powinniśmy zarabiać więcej. Według Eurostatu w ostatnim roku nasza wydajność wzrosła bowiem aż o 5,4 proc. W ogóle w Polsce od czterech lat wydajność (mówiąc prosto: ile pracownik zarabia dla firmy) rośnie szybciej niż płace. Wyprzedza ją o 4 punkty procentowe.

Więc pracownicy się frustrują. Bo chociaż jesteśmy „zieloną wyspą”, to pracodawcy nawet w krajach bardziej dotkniętych kryzysem dzielą się ze swoimi pracownikami bardziej sprawiedliwie. Widać to dopiero, gdy się spojrzy z góry. Wtedy przychodzi nawet do głowy słowo „wyzysk”. W Polsce w 2012 r. udział płac w produkcie krajowym brutto stanowił 46 proc. W ciągu ostatnich 10 lat zmniejszył się aż o 16 punktów procentowych – wyliczył na podstawie danych Eurostatu Piotr Żakowiecki z POLITYKI INSIGHT. Badania NBP jego wnioski potwierdzają. Bardziej oszczędni od naszych są tylko pracodawcy na Litwie, Łotwie i Słowacji. W tych krajach udział wynagrodzeń w PKB jest jeszcze mniejszy. Średnia unijna wynosi natomiast aż 58 proc.

Nauka nie odpowiada na pytanie, jaki powinien być udział płac w PKB, ale zdaniem prof. Edwarda Czajki z Instytutu Pracy i Spraw Socjalnych – pokazuje, kiedy jest wyższy. Wtedy gdy gospodarka jest nowocześniejsza, w mniejszym stopniu oparta na pracach prostych. Do prac mało skomplikowanych, niewymagających szczególnej kreatywności, zalicza się nie tylko pracę w sklepie, przy taśmie produkcyjnej, ale także w banku czy np. w międzynarodowym centrum obsługi księgowej, call center, w transporcie, budownictwie, rolnictwie. Dlatego w UE ten udział płac jest wyższy niż u nas, a w USA wyższy niż w Unii. Najbardziej rozwinięte kraje wyprowadzają najmniej wydajne i niskopłatne branże do krajów gospodarczo słabszych. Do nas też.

Są jednak i w Polsce gałęzie gospodarki, którym rentowności można pozazdrościć. Telekomunikacja, informatyka, logistyka, bankowość, ubezpieczenia, przemysł motoryzacyjny, produkcja artykułów gospodarstwa domowego. Teoretycznie mogłyby sobie pozwolić na podwyżki płac (o kilka, a nawet o kilkanaście procent), ale nie muszą. Niekiedy nawet nie mogą. Bo te ich poduszki finansowe, te zyski, nie są wynikiem rozpychania się przez nie na rynku, zdobywania coraz większej liczby klientów. Często odwrotnie – ich udział w rynku się kurczy, firmy dołują, a zysk zawdzięczają redukcjom zatrudnienia i obniżaniu płac.

Szczególnym przykładem są banki. Za 2011 r. branża odnotowała imponujące (12 mld zł) zyski. Ubiegły rok był nieco tylko gorszy, ale daj tak Boże każdemu. Tymczasem, jak wynika z analiz Hay Group Polska, od 2009 r. średnie zarobki w bankowości wzrosły zaledwie o 6 proc., czyli realnie – spadły. I, mimo zysków, nie zanosi się, że wzrosną. Za to apanaże prezesów się nie kurczą, co widać w raportach giełdowych. Płace w tych samych branżach rozwarstwiają się coraz bardziej.

Banki patrzą sobie wzajemnie na ręce, śledzą poziom płac w konkurencji. Idą łeb w łeb, jeśli chodzi o płace. Zdesperowany pracownik, który zdecyduje się na przejście do konkurencji, nie ma szans na podwyżkę. Więc ludzie nie przechodzą, pracują coraz intensywniej za coraz mniejsze pieniądze. Są w sytuacji przymusowej, zagrożeni redukcją, można się z nimi nie liczyć. A skoro nie uciekają, to po co im lepiej płacić? Zyski wędrują do właścicieli.

O 15 proc. więcej niż w 2009 r. zarabia się w handlu. Ten skokowy wzrost zarobków (do ciągle jednak bardzo niskiego poziomu) pracownicy sieci zawdzięczają głównie wzrostowi płacy minimalnej. O 13 proc. wzrosły przez ostatnie cztery lata płace w przemyśle. Dużo wolniej niż zyski. Ale np. w budownictwie nawet nominalne zarobki są dziś mniejsze niż w 2009 r.

 

Co innego, gdy branża i ceny dla konsumentów w większości są kontrolowane przez państwo, jak np. energia, gaz czy gorąca woda. Ich dostawcy, według GUS, tylko w ostatnim roku pozwolili sobie na podwyżki dla pracowników aż o 6,6 proc. Do płacowych rekordzistów ciągle należą też państwowe kopalnie. Ze średnią płacą na poziomie 6174 zł. Ale to są wyjątki.

Nawis ludzki 

Powodów do niezadowolenia przybywa więc w szybkim tempie. A jednak siedzimy cicho, nie protestujemy. W języku ekonomistów mówi się, że w Polsce nie ma presji inflacyjnej. To znaczy, że ludzie nie naciskają na podwyżki. Godzą się nawet z obniżkami. Ze strachu, że w ogóle mogą pracę stracić. Czują to, co potwierdzają badania – że nowe zajęcie znaleźć bardzo trudno. – W ciągu ostatniego roku czas szukania pracy wydłużył się z 9 do 12 miesięcy – twierdzi Joanna Tyrowicz z NBP, autorka raportu o rynku pracy. Na każde pięć osób aktywnie poszukujących zatrudnienia jakąkolwiek ofertę otrzymuje zaledwie jedna!

Więc ludzie pokornieją coraz bardziej. Ci, którzy naprawdę chcą pracować, gotowi są to robić za coraz mniejsze pieniądze. Z raportu NBP wynika, że bezrobotni godzą się podjąć zajęcie za płacę nawet o 20 proc. niższą niż aktualne stawki rynkowe. Bezrobotni w ten sposób próbują zastąpić tych, którzy pracę mają, będą od nich tańsi. Konkurencja.

W czasach PRL karierę robiło określenie „nawis inflacyjny”. Ludzie byli wprawdzie biedni, ale to nie zmieniało faktu, że w portfelach mieli więcej pieniędzy, niż było w sklepach towarów. Gazety pisały, że siła nabywcza ludności jest o wiele większa od wartości masy towarowej w handlu. W subtelności, na ile atrakcyjna jest ta masa, nawet nie wchodzono. Teraz mamy do czynienia z podobnym zjawiskiem, z tą różnicą, że „za dużo” jest nie pieniędzy, ale ludzi, którzy chcieliby pracować. Z każdym rokiem rośnie „nawis ludzki”. To on stawia nas na straconych pozycjach wobec pracodawców. Hamuje presję płacową.

Powiększają go kolejne roczniki absolwentów studiów wyższych. Po opuszczeniu murów uczelni ci młodzi zderzają się ze ścianą. Jeden rocznik to 500 tys. osób. W tym czasie nowych potencjalnych miejsc pracy dla nich pojawia się zaledwie 190 tys. Większość z góry skazana jest więc na bezrobocie lub emigrację. Fundowane przez państwo staże niewiele tu zmienią, obniżają jedynie koszty pracy pracodawcom. Pomagają nie tym, którym powinny. Wśród młodych bezrobocie jest trzy razy wyższe niż w pozostałych grupach. Ale starszym też nie ma czego zazdrościć.

„Nawis ludzki” powiększają kobiety, których aktywność zawodowa rośnie. Przekonywano nas, że model kobiety tylko przy dzieciach hamuje gospodarkę, powinnyśmy pracować zawodowo. Słusznie. Zresztą muszą przynosić do domu drugą pensję. Ale po coraz rzadsze dobro, jakim stała się praca, ustawiły się też osoby od kilku lat pozbawione przywileju wcześniejszych emerytur. Gospodarki na nie nie stać, podobnie jak nie stać ZUS na coraz dłuższe wypłacanie emerytur i rozrzutne przyznawanie rent. Podaż pracy, czyli rzesza ludzi rozpaczliwie szukających płatnego zajęcia, szybko rośnie. Również dlatego, że jesteśmy zdrowsi i sami chcemy pracować dłużej. Tylko nie mamy gdzie.

Jeszcze w 2010 r. polskie firmy stworzyły 580 tys. nowych miejsc pracy. Wprawdzie około 430 tys. stanowisk jednocześnie zlikwidowano, ale widać było, że się rozwijamy. Był ruch w interesie. Przybyło 150 tys. stanowisk. Określenie „zielona wyspa” odnosiło się także do rynku pracy. Ale już się nie odnosi. W 2012 r. tych nowych miejsc powstało 415 tys., a jednocześnie skasowano 350 tys. Tempo tworzenia miejsc pracy wyraźnie osłabło, chętnych do jej podjęcia ciągle przybywa. Gdyby wydłużenia wieku emerytalnego do 67 lat aż tak bardzo nie rozciągnięto w czasie (co ciągle jest zarzutem ze strony radykalnych reformatorów), rozmiar „ludzkiego nawisu” byłby jeszcze większy, bo już dziś ludzie musieliby dłużej pracować.

Wszystkie reformy, utrudniające opuszczenie rynku pracy, spowodowane były alarmistycznymi prognozami demografów. Straszącymi, że za kilka lat liczba młodych ludzi wchodzących na rynek pracy dramatycznie się skurczy. Jednocześnie odejdą z niego starsi na emerytury. I zabraknie ludzi do pracy, a ściślej – do wnoszenia składek na ZUS.

Niewykluczone, że patrząc od strony systemu emerytalnego, popełniamy błąd perspektywy: jak na wydolność naszej gospodarki, ludzi jest za dużo, a nie za mało. Pracy nie ma i nie wygląda, żeby to się miało zasadniczo zmienić za życia obecnych pokoleń, zwłaszcza że wciąż mamy wielomilionowe ukryte bezrobocie. Więc tych zajęć, które jeszcze mamy, trzymamy się kurczowo, na coraz gorszych warunkach. W całym 2012 r. pracę straciło 814 tys. osób, bezrobocie wciąż przekracza 13 proc., a gdyby doliczyć nieaktywnych „z musu”, byłoby znacznie większe.

 

Po wybuchu kryzysu także wielu polskich emigrantów straciło za granicą źródło utrzymania. Aż 270 tys. zdecydowało się wrócić do kraju. Ale tu okazało się, że na „zielonej wyspie” trudności ze znalezieniem pracy są jeszcze większe niż w krajach, które zalał kryzys. Od 2011 r. znów więcej Polaków wyjeżdża do Anglii, Irlandii czy Niemiec w poszukiwaniu lepszego życia, niż stamtąd wraca.

W Polsce rocznie zmienia pracę (niekoniecznie traci) aż 10 proc. zatrudnionych. Przeciętnie w Unii rocznie tworzy się i likwiduje podobną liczbę stanowisk, od 7 do 9 proc. W Stanach Zjednoczonych ta rotacja jest o wiele większa, rocznie traci lub zmienia pracę co trzeci zatrudniony. Ale szybko znajduje następną. Bo tam likwiduje się wprawdzie 13–14 proc. stanowisk, ale za to powstaje jeszcze więcej nowych: 14–16 proc. O naszym rynku pracy ekonomiści mówią, że jest zabetonowany. Nie wydaje się, by sztywny Kodeks pracy był tego główną przyczyną. Nawet jak się zmieni, nie zaczną przyjmować, bo polskie firmy też są zabetonowane, nie mają pomysłu na rozwój.

Przykręcanie norm 

Pracodawcy nie chcą tworzyć nowych miejsc pracy. Po co mieliby to robić, skoro pracownicy, przerażeni widmem utraty zatrudnienia, dają z siebie coraz więcej, a oczekują coraz mniej? Świetnie dyscyplinuje największa w Unii liczba umów na czas określony (aż 27 proc.), zwanych u nas śmieciowymi. To dwa razy więcej niż w Niemczech czy Francji, a prawie trzykrotnie więcej niż w Czechach i na Węgrzech, więc samą globalizacją zjawisko wytłumaczyć się nie da. To uelastycznia rynek pracy bardziej niż postulowane przez organizacje przedsiębiorców zmiany w Kodeksie pracy (m.in. skrócenie okresu wypowiedzenia). Determinacja bezrobotnych wydaje się nieograniczona. Są chętni do bezpłatnych staży, do niewolniczej pracy na czarno za 5 zł za godzinę (płaca minimalna dawałaby ok. 10 zł za godzinę).

Przedsiębiorcy straszą, że jeśli Kodeks nie zostanie zliberalizowany, śmieciówek będzie przybywać. Mało kto przyjmuje dzisiaj nowe osoby na etat. Najpierw na okres próbny, potem – ewentualnie – na rok. Jak się sprawdzi, może na następny. Płace także stały się elastyczne. Można je obniżać bez zmiany warunków umowy, ponieważ coraz większa część (ponad 30 proc.) stała się zależna od śrubowanych przez firmy norm. Jak się przykręca normę, oczekując coraz wyższej wydajności, to za jej niewykonanie „leci się po premii”. I pracownik daje z siebie więcej, a dostaje mniej. Jak bankowcy, którzy nie są w stanie znaleźć wystarczającej liczby bogatych klientów gotowych kupować „produkty bankowe”.

Rosnąca różnica między popytem a podażą pracy spowodowała, że pracodawcy – żeby osiągać zysk – nie muszą ani inwestować, ani zwiększać zatrudnienia. Wystarczy dokręcać śrubę pracownikom. A słabe merytorycznie, rozpolitykowane i źle zorganizowane związki zawodowe okazują się zdumiewająco bezradne.

Przedsiębiorcy przyjęli strategię na przeczekanie. Nie walczą o większe przychody, uznając to za mało realne, w zamian za to starają się redukować koszty. Jakby zderzyli się z jakąś rozwojową ścianą. Pozycją najłatwiejszą do obcięcia są płace. Od co najmniej dwóch lat trwa więc także proces wymiany pracowników droższych na tańszych (tam gdzie można, nawet stażystów). O tym, że taki ruch wiąże się często z pogorszeniem jakości oferowanego produktu czy usługi, na razie się nie myśli. Konsumenci patrzą głównie na cenę.

Ekonomiści mówią, że aby gospodarka zaczęła tworzyć więcej miejsc pracy, przedsiębiorcy muszą dużo inwestować. Czekamy więc na ożywienie światowe, obserwujemy gospodarkę niemiecką, od której zależy nasz eksport. Licząc na to, że gdy nasz PKB pójdzie w górę, pociągnie za sobą wzrost zatrudnienia. Badania NBP temu przeczą. Może nie pociągnąć. Gospodarka może się rozwijać, ale ludziom nadal będzie się żyć gorzej. Bo pracy nie przybędzie. Tak w każdym razie jest obecnie. Nawet przedsiębiorstwa, które się rozwijają i modernizują, raczej ludzi nie przyjmują. Wręcz odwrotnie. „Inwestycje sprzyjały głównie ograniczaniu zatrudnienia” – czytamy w raporcie NBP.

Co czwarta firma wdrażająca innowacje zwolniła część załogi. 70 proc. nie planuje w związku z modernizacją zwiększenia stanu zatrudnienia. Owszem, jakąś część personelu trzeba będzie zwolnić, bo jego kompetencje mogą okazać się w nowych warunkach niewystarczające. Na ich miejsce przyjmie się nowych, ale tak, żeby stan osobowy firmy nie wzrósł. Jeśli wyraźnie brakuje rąk do pracy, raczej zwiększa się pracownikom zakres obowiązków i wydłuża wymiar czasu pracy, niż przyjmuje kolejnych. Pozycja negocjacyjna pracowników jest tak marna, że nie zaprotestują. W mediach czytamy, że presja inflacyjna nie rośnie.

Co się dzieje? Coraz bardziej dramatycznie ujawnia się niedopasowanie systemu edukacji do potrzeb przedsiębiorstw. Polskie firmy wolą się więc kurczyć, niż wziąć na siebie ciężar tego niedopasowania. Trochę w myśl zasady, że biznes się wyżywi. Niewydolne służby zatrudnienia zwiększają koszt znalezienia nowego pracownika. Mimo tak wielkiego „nawisu ludzkiego”, zdaniem Joanny Tyrowicz, ten koszt przekroczył już 30 proc. miesięcznych zarobków. To więcej niż w krajach ogarniętych kryzysem. I wreszcie polscy pracodawcy ciągle uważają, że nasze koszty pracy są wysokie, co akurat już dawno przestało być prawdą. Mamy jedne z najniższych w UE.

Kiedy będzie lepiej? Przedsiębiorcy odpowiadają, że zwiększą zatrudnienie (a może i płace), jeśli wyraźnie zwiększy się konsumpcja krajowa. Ale jakim cudem mamy więcej kupować, jeśli mało zarabiamy? Zderzyliśmy się ze ścianą. Czyżby tak wyglądała cywilizacyjna pułapka, w której – jak mówi dziś wielu ekonomistów – znajdują się kraje na średnim poziomie rozwoju? Gdzie niskie koszty pracy wciąż są podstawą konkurencyjności gospodarki. Niemniej, na pewno potrzebne są takie regulacje prawne i aktywność inspektorów pracy, aby nie eksploatowano pracowników ponad dopuszczalne normy.

Jest jedno źródło pewnej nadziei: wielkie pieniądze unijne, jakie mamy do wydania w najbliższych latach na modernizację kraju, mogą pełnić rolę dynamitu, który tę ścianę nadkruszy. O ile nie pójdą na polityczne fajerwerki.

Polityka 48.2013 (2935) z dnia 26.11.2013; Dossier; s. 20
Oryginalny tytuł tekstu: "Dlaczego tak mało zarabiamy?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Łomot, wrzaski i deskorolkowcy. Czasem pijani. Hałas może zrujnować życie

Hałas z plenerowych obiektów sportowych może zrujnować życie ludzi mieszkających obok. Sprawom sądowym, kończącym się likwidacją boiska czy skateparku, mogłaby zapobiec wcześniejsza analiza akustyczna planowanych inwestycji.

Agnieszka Kantaruk
23.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną