Rodzice pracujący na etacie nie są w stanie zrozumieć rozterek swoich dzieci wchodzących w dorosłe życie. Stare pokolenie, wychowane na Kodeksie pracy, wie, co to ustawowy termin wypowiedzenia, co prawo do urlopu, a co nadgodziny. Z trudem jednak nadąża, słysząc o łapaniu zleceń, podpisywaniu umów na miesiąc, dwa. O zwalnianiu z pracy za pomocą esemesa albo krótkiego komunikatu „już tu nie pracujesz”. Bo w śmieciówkach najbardziej dolegliwe jest ciągłe poczucie niestabilności i tymczasowości.
– Co z tego, że mogę teoretycznie zrobić sobie wakacje, kiedy chcę, skoro nie jestem w stanie wykroić wolnego czasu? Ciągle szukam nowych zleceń, wykonuję kilka jednocześnie, żeby zawsze mieć pewność, że na koncie pojawią się pieniądze. Oczekiwanie na przelew od zleceniodawcy to horror – przekonuje Eliza. Ma 33 lata, jest tłumaczką i lektorką, pracuje w Warszawie i Płocku. Tylko przez trzy lata pracowała na umowę o pracę, bo firma, która przyjęła ją po studiach, przeniosła swoją działalność za granicę. Kolejne cztery lata pracowała tylko na umowach śmieciowych. Zdarzało jej się także wykonywać zlecenia dla dużych firm bez żadnej umowy.
Umowy cywilnoprawne stały się dla pracodawców furtką do obniżania kosztów i upraszczania relacji z pracownikami. Pracodawcy nie lubią zwrotu umowy śmieciowe, wolą „inne formy zatrudnienia” albo „elastyczne narzędzia rynku pracy”. Według Państwowej Inspekcji Pracy w ciągu minionych 5 lat liczba zatrudnionych w ten sposób wzrosła o 40 proc. W 2008 r. na umowach cywilnoprawnych zatrudnionych było 9 proc. pracujących, a w 2013 r. już blisko 13 proc. – w sumie ok. 1,4 mln osób. A może więcej, bo ustalenie, ilu Polaków pracuje na śmieciówkach, jest trudne. Nie ma precyzyjnych statystyk.