Marcin, trzeci rok uniwersyteckiej ekonomii, bardzo chciał dorobić. Piotr, z którym skontaktował go kolega z roku, gotów był płacić tysiąc złotych miesięcznie. To na początek. Gdyby kandydat się sprawdził, mógłby również zostać biznesmenem jak Piotr. Tak jak on też wyglądać i mieć podobnej klasy samochód.
Na początek Marcin musiał założyć firmę, legalną, na własne nazwisko. Potem, już jako jej prezes, miał napisać kilka maili, złożyć parę zleceń, podpisać jakieś faktury. Nie bardzo się w nie wczytywał, papiery przygotowywał Piotr, którego formalnie jednak w firmie nie było. Ufał mu.
Marcin wiedział tylko, że jego firma kupuje telefony komórkowe od kontrahenta wskazanego przez Piotra i sprzedaje je innemu, również wybranemu wcześniej przez szefa. Firma Marcina dopisywała do ceny własną marżę, ale żadne dodatkowe pieniądze do kieszeni świeżo upieczonego prezesa z tego tytułu nie wpływały. Tylko ten tysiąc. Obiegiem dokumentów też zajmował się szef. Telefonów Marcin wprawdzie nie widział, w żadnym magazynie nie był, ale wiedział, że cały obrót pieniędzmi odbywa się za pośrednictwem banków, o wożeniu gotówki w reklamówkach nie było mowy. Działalność, choć pozorowana, wyglądała na legalną. Marek, kolega z roku, który skontaktował go z Piotrem, też został prezesem. On dla odmiany od wskazanego kontrahenta kupował czekoladowe jajka z niespodzianką i sprzedawał je dalej.
Z badań przeprowadzonych przez departament kontroli skarbowej Ministerstwa Finansów na wyższych uczelniach wynika, że 60 proc. ankietowanych studentów nie wie, co to jest słup podatkowy. Do tego grona należeli również Marcin i jego kolega.
Skoro Piotr zawsze wiedział, od kogo aparaty kupić i komu je sprzedać, po co mu był pośrednik? Za co naprawdę płacił Marcinowi tysiąc złotych miesięcznie? Takiego pytania studenci trzeciego roku ekonomii biznesmenowi nie zadali. Ich samych wątpliwości także nie gnębiły. Cieszyli się, że zamiast poświęcać na pracę kilka godzin dziennie, tylko przez kilkanaście minut podpisują papiery. Z Piotrem kontaktowali się telefonicznie. Marcin raz tylko umówił się z nim na mieście.
Dlaczego nie w firmie? Bo żadnej firmy nie było. Nie miała siedziby, pracowników, nawet sekretarki. Działalność Marcina, podobnie jak jego kolegi Marka, była jednoosobowa, adres firmy – tylko internetowy. Wirtualne biura są dziś w biznesie zjawiskiem normalnym. Zwłaszcza w przypadku osób początkujących. Z faktur, jakie podpisywał Marcin, wynikało jednak, że jego biznes kręci się za szybko, firma osiąga za duże obroty. Nad całym interesem nie może panować jeden student. Tym zwrócił na siebie uwagę kontroli skarbowej.
Do Marka dotarła policja, która zwróciła uwagę, że transporty tych samych jajek z niespodzianką wyjeżdżają z Polski, po czym – przez Słowację – znów wracają do kraju. W jego przypadku fikcyjnym fakturom towarzyszył prawdziwy towar. Tyle że nigdy nie docierał do odbiorców.
Marcin wpadł po kilku miesiącach. Do wirtualnej siedziby firmy nie mogła wprawdzie zajrzeć kontrola skarbowa, ale dane osobowe Marcina były przecież prawdziwe. Fałszywe fiskus identyfikuje jeszcze szybciej. Dlatego oszuści wykorzystują osoby posługujące się autentycznymi dokumentami. Policja nie miała kłopotu z odnalezieniem słupa. Na razie nie siedzi, wzywają go tylko na przesłuchania. Może kontynuować studia, ale opuszczać kraju mu nie wolno. Dowiedział się, że ma zwrócić państwu 2 mln zł tytułem niezapłaconego podatku VAT. Nigdy tych pieniędzy nie widział. Okazało się, że jako prezes podpisał 264 fikcyjne faktury na kwotę prawie 9 mln zł. Śledztwo w toku.
Nieuchwytny mózg
Kontakt z Piotrem stracił wcześniej, szef całej operacji przestał odbierać telefony, zanim jeszcze do Marcina zgłosiła się policja. Znikł także Marek, został aresztowany. Przy karuzelach vatowskich, bo tak skarbówka nazywa ten rodzaj oszustw podatkowych, najszybciej wpadają słupy. Można powiedzieć, że z góry wystawione są na odstrzał. Faktyczni szefowie najdłużej pozostają poza zasięgiem organów ścigania, to oni są mózgami skomplikowanych operacji finansowych. Kiedy jedną karuzelę fiskus namierzy, rozkręcają następną. Potrzebne są kolejne słupy.
Przykład Marcina działa na wyobraźnię jego kolegów. Co drugi student deklaruje gotowość spotkania z policją lub skarbówką, które rozpoczęły na wyższych uczelniach akcję „nie daj się zrobić w słupa”. Jeszcze w 2008 r. przestępcy w białych kołnierzykach polowali na słupy pod budkami z piwem. Aż 60 proc. właścicieli jednoosobowych firm, produkujących jedynie fikcyjne faktury, posiadało zaledwie podstawowe wykształcenie. Rekrutowali się głównie spośród bezrobotnych. Zanim zarejestrowali firmę w urzędzie gminy, trzeba im było jeszcze zafundować garnitur.
Dziś portret słupa wygląda inaczej, a koszty jego ustawienia udało się przestępcom ograniczyć. – Co trzeci legitymuje się wyższym wykształceniem, po podstawówce jest jedynie 14 proc. – twierdzi Beata Łaszyn, zastępca dyrektora departamentu kontroli skarbowej w MF. Łowcy słupów rekrutują ofiary głównie na uczelniach, najbardziej zagrożeni są studenci. Ich najłatwiej wkręcić w karuzelę. Godząc się na założenie firmy, wierzą, że za jakiś czas będą takimi samymi biznesmenami jak ich zleceniodawca. Z podobną furą i komórą. Na pomysł, że ów zleceniodawca może być przestępcą, jakoś nie wpadają. Przestępca przecież tak nie wygląda. Popyt na fikcyjnych prezesów rośnie w zastraszającym tempie.
Tak jak kiedyś bezrobotni, tak obecnie przyszli magistrowie nie bardzo pojmują mechanizm karuzeli podatkowej związany z VAT. W takiej karuzeli kręcić się może kilkanaście, a nierzadko nawet kilkadziesiąt firm słupów. Wzajemnie przekazują sobie fikcyjne faktury. Im więcej słupów, tym trudniej dotrzeć do organizatorów i prawdziwych sprawców przestępstwa.
Każda z tych firm produkuje faktury VAT, które powinny odzwierciedlać stan faktyczny, a więc prawdziwe zdarzenia gospodarcze. Czyli np. firma, która kupiła telefony i w ich cenie zapłaciła podatek, wystawia fakturę, a po ich sprzedaniu może go sobie odliczyć. To jednak stwarza pokusę. Zaś pokusa nadzwyczajnych zysków rodzi się wtedy, gdy towar opuszcza kraj. Przy eksporcie bowiem VAT wynosi zero, a w kraju 23 proc. W karuzeli chodzi o to, by rzekomy eksporter dostał zwrot podatku, którego jednak nikt wcześniej nie zapłacił. Karuzela, czyli wiele powiązanych ze sobą firm słupów, jest potrzebna do zatarcia śladów – między firmą, która uzyskała zwrot podatku, a tą, która wcześniej go nie zapłaciła, choć powinna.
Gdyby transakcje prowadziły ze sobą dwie firmy, fiskusowi łatwo byłoby to stwierdzić. Jeśli jednak towary (a w każdym razie faktury) przechodzą przez wiele rąk, skontrolować nieprawidłowości jest o wiele trudniej. W karuzeli najważniejsze są dwie – ta, która podatku nie zapłaciła, i ta, której udało się mimo to otrzymać od państwa zwrot niezapłaconego wcześniej VAT. Faktury otrzymuje fiskus, pieniądze trafiają do kieszeni przestępców skarbowych.
Dług na całe życie
Zdaniem Beaty Łaszyn kiedyś firma produkująca jedynie faktury mogła bezkarnie działać nawet przez dwa, trzy lata. Teraz zostaje namierzona po kilku miesiącach. To sukces, zważywszy, że każdy miesiąc funkcjonowania słupa oznacza przeciętnie wyłudzenie od państwa 1,2 mln zł.
Nikt nie wie, ile słupów ustawiono w karuzelach podatkowych. Można jednak być pewnym, że te karuzele obracają się coraz szybciej. W zastraszającym tempie rośnie liczba fikcyjnych faktur (takich, jakie podpisywał Marcin). – W 2012 r. kontrole skarbowe ujawniły ich 153,7 tys. – wylicza Beata Łaszyn. – Wystawiono je na sumę 15,5 mld zł. Rok później fikcyjnych faktur było wprawdzie niewiele więcej (154,6 tys.), ale opiewały na coraz większe kwoty, suma obrotów urosła do 20 mld zł. W 2014 r. takich faktur było już 207 tys., a suma zwiększyła się do 33,5 mld zł. Czyli wzrost o ponad 70 proc.! A ilu oszustw nie wykryto?
Ministerstwo Finansów tłumaczy tę zatrważającą statystykę większą skutecznością kontroli. Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, widzi to inaczej. Jego zdaniem twórcy karuzel są bezkarni. Wpadają tylko słupy. Państwo zaś nawet nie wie, na ile zostało oszukane. Oceny strat w dochodach państwa z tytułu podatku VAT wahają się w bardzo szerokich granicach – od 5 od 65 mld zł. Fiskus nie potrafi skutecznie walczyć z oszustami, więc gnębi uczciwe firmy – uważa Kaźmierczak.
Nie wiadomo, jak długo Piotr, którego prawdziwego nazwiska Marcin nawet nie zna, pozostanie bezkarny. Student boi się dziś nie tylko wymiaru sprawiedliwości, ale także byłego szefa. Nie wie nawet, kogo bardziej. Na wszelki wypadek nie może sobie przypomnieć rejestracji jego bmw albo naprawdę zapomniał. Będąc słupem, zarobił 5 tys. zł. Dużo, zważywszy na wkład pracy. I rażąco mało, jeśli policzyć przyszłe koszty. Zaważą na całym jego życiu.
Musi się liczyć z tym, że zostanie oskarżony w procesie karnym. Trudno uwierzyć, że działał w zorganizowanej grupie przestępczej i nie wiedział, co robi. Wkrótce będzie magistrem ekonomii, powinien co nieco o biznesie wiedzieć. Jeśli przekona sąd, że jest tylko głupi i został wkręcony, może dostanie wyrok w zawieszeniu. Tak brzmi wersja najbardziej optymistyczna.
Ale 2 mln zł, które ma zwrócić urzędowi skarbowemu z tytułu niezapłaconego podatku, nie zawiesi mu nikt. W najlepszym razie dług zostanie rozłożony na raty. Po pieniądze zgłosi się komornik. Jeśli rodzina w porę nie zbierze takiej sumy, a tego Marcin jest pewien, jego wyrok zostanie odwieszony. Trafi do więzienia. Tyle dowiedział się od adwokata.
– Ten dług podatkowy będzie na słupie wisiał do końca życia – uważa mecenas Łukasz Chmielniak z Katowic, którego klientami są m.in. takie osoby. Także studenci prawa, którzy – jako karani – do czasu zatarcia wyroku nie będą mogli pracować w wyuczonym zawodzie. Magistrowie ekonomii muszą zapomnieć o ewentualnej funkcji w biznesie. Już raz byli prezesami. O jeden raz za dużo.
Rekrutacja w hospicjach
Pomysłowość oszustów, jak zdobyć i wystawić słupa na odstrzał, nie ryzykując własnej wpadki, zdumiewa nawet policję. – Ostatnio coraz skuteczniej rekrutuje się słupy w… hospicjach – ujawnia Beata Łaszyn. Kiedy dociera do nich kontrola skarbowa lub policja, najczęściej już nie żyją. Ślad się urywa, ofiara już nie powie, kto podsuwał jej papiery do podpisu, komu pokazała dowód osobisty. W takich miejscach akcję „nie daj się zrobić w słupa” także raczej trudno sobie wyobrazić.
Umierający najwyraźniej próbują jeszcze parę groszy zostawić rodzinie. Najczęściej nie mają świadomości, co podpisują. Może wydaje im się, że przejęta ich sytuacją obca osoba, od której dostali kilkaset złotych, to nie może być zły człowiek? I że to naturalne, że trzeba jej odbiór tych pieniędzy pokwitować, pokazać dokument tożsamości.
Beata Łaszyn nie umie powiedzieć, jak przestępcy dostają się do hospicjów ani w jaki sposób przekonują do siebie ofiary. Widzi natomiast skutki. Ofiary przekrętów wprawdzie odchodzą, ale podpisane przez nie faktury zostają. Rzeczowe dowody podatkowego oszustwa.
Wnuczka pani B. o tym, że babcia była słupem, dowiedziała się rok po jej śmierci. Wszystko wskazuje, że oszuści dotarli do niej właśnie wtedy, gdy leżała w hospicjum. Nic nie mówiła, ale faktycznie, kilka razy dawała wnuczce pieniądze na leki. Rodzina wie, że śledztwo się toczy i że takich słupów jak babcia namierzono w tej sprawie już kilka. Jakichś studentów i pana z innego hospicjum, także obecnie nieżyjącego. Mieli handlować metalami szlachetnymi. Na ślad twórcy tej karuzeli podatkowej jeszcze nie natrafiono. Wynikiem śledztwa i procesu rodzina pani B. jest żywo zainteresowana z powodu mieszkania, jakie zostało po babci. Zapisała je wnuczce, ale adwokat ostrzega, że spadkobiercy z powodu fikcyjnej działalności gospodarczej babci mogą mieć spore kłopoty. W spadku dostali jej mieszkanie, teraz może się okazać, że odziedziczyli i długi. Babcia jest winna urzędowi skarbowemu 300 tys. zł niezapłaconego podatku. To więcej niż warta jest odziedziczona po niej kawalerka. Babcia nie ma już szans, by udowodnić, że stała się ofiarą, a nie sprawcą przestępstwa. Konsekwencje poniesie jej rodzina.
Bliscy pani B., podobnie jak Marcin, student ekonomii, jeszcze długo mogą nie poznać ceny, jaką przyjdzie im zapłacić za wkręcenie w karuzelę podatkową. Sprawy tego typu ciągną się latami. W tych, w które od ponad pięciu lat zaangażowany jest adwokat Łukasz Chmielniak z Katowic, żadne wyroki jeszcze nie zapadły. Łatwiej jest złapać słupa niż jego zleceniodawcę.