Takie mamy czasy, że w dobrym tonie jest się trochę z ekonomistów ponabijać. Przypomnieć im, że przepowiedzieli sześć z trzech ostatnich kryzysów gospodarczych (to taki żart, że starczy, by jakiś drugorzędny wskaźnik koniunktury poszedł w dół, a oni już wieszczą koniec świata). Albo odwrotnie. Można wyrazić autentyczne zdziwienie (jak królowa angielska kilka lat temu podczas wizyty w London School of Economics), że choć ekonomiści to przedstawiciele najlepiej opłacanej i dopieszczonej nauki społecznej, to i tak nie potrafili zapobiec krachowi z 2008 r. Ale to wszystko tylko poza, za którą kryje się nadzieja, że gdzieś tam żyje jakiś nowy Keynes, który powie nam, jak wyjść z trwającej już prawie od dekady stagnacji gospodarczej. Tak jak to było w połowie lat 30., gdy prace angielskiego ekonomisty z Cambridge pomogły politykom po obu stronach Atlantyku wyprowadzić świat z Wielkiego Kryzysu. To dlatego nawet kompletni ekonomiczni laicy z zaciekawieniem śledzą co roku informacje płynące ze Sztokholmu, licząc, że u najnowszego ekonomicznego noblisty wreszcie będzie można znaleźć jakąś dobrą radę.
Czy są to nadzieje uzasadnione? W pierwszym odruchu ciśnie się na usta, że najpewniej… nie. Bo kolejka jest długa. Ostatnio między publikacją przełomowej pracy a nagrodą upływają średnio… 32 lata. To tak jakby – nie szukając daleko – Lech Wałęsa właśnie dostał pokojowego Nobla. Ale timing nie jest jedynym problemem sześciu szwedzkich profesorów przyznających Noble z ekonomii. Często spore wątpliwości budzi również trafność ich decyzji. Pod tym względem Nobel ekonomiczny bardzo przypomina tego literackiego.