Kiedy wiosną tego roku pod warszawskim mostem Łazienkowskim wybuchł pożar, kierowcy zamarli z przerażenia. Zwłaszcza ci, którzy mieszkają po prawej stronie Wisły, a pracują po lewej i każdego dnia muszą dwukrotnie pokonać rzekę. Nie jest to łatwe, bo w godzinach szczytu Trasa Łazienkowska, której most jest najważniejszą częścią, grzęźnie w korkach. Decyzja o wyłączeniu z ruchu przeprawy pokonywanej codziennie przez ponad 100 tys. aut brzmiała jak zapowiedź apokalipsy. Sąsiednie mosty, równie zatłoczone, takiej dodatkowej fali pomieścić nie mogły. Padły apele, by ogłosić stan klęski żywiołowej i wezwać wojsko. Niech zbuduje przeprawę pontonową. Okazało się to zbyt kosztowne i skomplikowane. Dlatego władze stolicy w trybie nadzwyczajnym zleciły ekspresową odbudowę mostu. W tych dniach oddano go ponownie do użytku.
Kiedy jednak na Łazienkowskim trwały prace, sprawdzono, jak sobie radzą sąsiednie mosty. Korki w czasie szczytu się wydłużyły, ale szczegółowe liczenie aut przyniosło zaskakujące wyniki: doliczono się tylko 50 tys. dodatkowych pojazdów. Gdzie się podziało drugie tyle? – Część osób zrezygnowała z prywatnych samochodów i przesiadła się do komunikacji miejskiej, zwłaszcza że w międzyczasie ruszyła II linia metra wiodąca pod Wisłą. Część, chcąc uniknąć korków, zapewne ograniczyła podróże na drugą stronę rzeki – wyjaśnia wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowicz.
Fenomen znikających 50 tys. aut nie dziwi ekspertów od komunikacji. Tak po prostu działa prawo Lewisa-Mogridge’a. Tych dwóch brytyjskich naukowców, śledząc zachowania kierowców, zwróciło uwagę, że nowe inwestycje drogowe pobudzają ruch samochodowy, a wszelkie utrudnienia ruch redukują.
Wcześniej z podobną tezą wystąpił prof. Wojciech Suchorzewski z Politechniki Warszawskiej, czołowy polski specjalista w dziedzinie inżynierii komunikacyjnej.