Pierwsze bankomaty (tak z przekąsem nazywa się tutaj menedżerów z sektora finansów) pojawiły się w spółkach kolejowych w 2012 r. Najbardziej znanym stał się Jakub Karnowski, nowy prezes PKP SA, kiedyś bliski współpracownik Leszka Balcerowicza, nieukrywający liberalnych poglądów gospodarczych. Zasłynął stwierdzeniem, że kolej w ogóle nie powinna być dotowana. Na takie słowa nigdy nie pozwoliłby sobie szef Deutsche Bahn czy francuskiego SNCF. Wkrótce finansiści opanowali zarządy wszystkich ważniejszych spółek – od PKP Intercity przez Polskie Linie Kolejowe aż po PKP Cargo.
Na kolei wcześniej nigdy nie pracowali, ale Platforma Obywatelska celowo ich wybrała, bo mieli pokruszyć skostniałe struktury. I bankomaty rozbiły beton, jak pogardliwie nazywano starą gwardię kolejarzy. Oni sami zresztą dostarczyli władzy pretekstu, bo ponieśli klęskę w starciu z unijnymi funduszami. Stopniowo byli usuwani z zarządów i rad nadzorczych. Natomiast finansiści otrzymali jasne zadania. Kolej miała wreszcie lepiej wykorzystywać środki unijne, ale przede wszystkim zacząć spłacać swoje ogromne, bo sięgające 4 mld zł, zadłużenie.
Bankomaty od początku nie ukrywały ani swoich poglądów, ani celów. Związki zawodowe traktowano jako zło konieczne, pasażer był na drugim planie, a najważniejszym zadaniem stała się prywatyzacja. Nic dziwnego, że opozycyjne PiS odnosiło się do nich coraz bardziej wrogo.
Wyścig z czasem
Na polskiej kolei zaczęła się fala prywatyzacji, znana w Europie chyba tylko z Wielkiej Brytanii lat 80., gdzie Margaret Thatcher postanowiła sprzedać wszystko, łącznie z torami. Jej następca infrastrukturę musiał potem znowu znacjonalizować. U nas tak daleko jak Thatcher menedżerowie kolejowi pójść nie mogli, ale i tak za punkt honoru postawili sobie spłatę całego historycznego długu PKP.