Czy zastanawialiście się państwo, co dzieje się z lokalnym handlem tam, gdzie powstaje kilka hipermarketów?” – pytała w spotach wyborczych Beata Szydło. I wyjaśniała, że lokalny handel ginie. „Co dzieje się z pieniędzmi wydawanymi w hipermarketach?”. „To zyski, które nie zostają tutaj, w Polsce” – odpowiadała, pokazując, jak zyski fruną do Niemiec, Francji, Portugalii. Ale PiS wie, jak sobie z zagranicznymi sieciami poradzić, zapewniając polskim sklepom szansę rozwoju.
Podatek hipermarketowy z kampanii wyborczej to już historia. Dziś mamy projekt ustawy o podatku od sprzedaży detalicznej, który obejmie cały handel. Nie tylko zagraniczne sieci, ale niemal wszystkie firmy, które coś sprzedają, także te z polskim kapitałem. Od zwykłych sklepów, przez apteki, księgarnie, stacje benzynowe, po sklepy internetowe. Chodzi nie tylko o pieniądze, ale o wizerunek rządu PiS jako dobrego gospodarza, który nie tylko hojną ręką rozdaje miliardy z publicznej kasy, ale myśli, skąd je brać. Zmusi bankierów i handlowców, by podzielili się swymi nadmiernymi zyskami.
Drogie weekendy
Ma to być podatek obrotowy, płacony przez firmy prowadzące sprzedaż detaliczną według klucza: 0,7 proc. miesięcznego przychodu do 300 mln zł i 1,3 proc. powyżej tej kwoty. Kwota wolna wyniesie 1,5 mln zł miesięcznie, a więc małe polskie firmy (dzienny utarg w średnim osiedlowym sklepie to ok. 50 tys. zł) unikną obciążenia albo zapłacą niewiele.
Jest jednak trzecia, specjalna stawka – 1,9 proc., która obciąży przychody osiągane podczas sprzedaży w soboty, niedziele oraz dni ustawowo wolne od pracy. To zmroziło wszystkich handlowców, bo wygląda na wstęp do zakazu handlu w niedzielę; Beata Szydło nie kryje się z tym zamiarem.