Jeśli program 500 zł na dziecko (dla większości rodzin dopiero drugie i kolejne) rzeczywiście wejdzie w życie od kwietnia i jeśli będzie obowiązywał dłużej niż rok – z unijnego ogona przesuniemy się na czoło stawki. Na politykę prorodzinną relatywnie zaczniemy wydawać bardzo dużo, tyle co np. Francja. Ale bez głowy i szansy na pożądane rezultaty.
Już widać, że obecny kształt programu jest niesprawiedliwy. Samotna matka z dzieckiem na wsparcie nie ma co liczyć, nawet jeśli zarabia pensję minimalną. Dochody „na głowę” w tej małej rodzinie przekroczą bowiem próg 800 zł. To rodzi uzasadnione poczucie krzywdy, w kampanii wyborczej obiecywano bowiem 500 zł na każde dziecko. Trzeba dużo złej woli, żeby uznać, że pomoc państwa się takiej rodzinie nie należy. Poczucie krzywdy uzasadnione tym bardziej, że świetnie zarabiająca (z dochodami nawet powyżej 10 tys. zł) rodzina z dwojgiem dzieci dodatek na drugie dziecko dostanie. Mimo że wcale nie jest jej potrzebny. PiS o tym wie, dlatego apeluje, żeby bogaci z pieniędzy rezygnowali.
Po drugie – cały program będzie nieskuteczny. Celem programu ma być przecież to, by w Polsce rodziło się więcej dzieci. Czy rodzina z jednym dzieckiem zdecyduje się dla 500 zł na następne? Na pewno nie. A już na pewno nie te rodziny, których sytuacja materialna pozwala na powiększenie rodziny. Chociaż badania pokazują, że Polacy chcieliby mieć dzieci więcej, niż mają. A nie mają drugiego i kolejnych głównie z powodu obojętności państwa na trudności, z którymi wiąże się posiadanie dzieci.
Z powodu braku żłobków, przedszkoli i tzw. infrastruktury, pozwalającej młodym matkom i ojcom spokojnie pracować w przekonaniu, że dzieci mają właściwą opiekę. Takich dobrych i niedrogich miejsc pobytu dla dzieci w naszym kraju brakuje, a młode matki niekoniecznie chcą korzystać z kilkuletnich urlopów, bo im dłuższa przerwa, tym trudniejszy powrót na rynek pracy. Państwa to nie obchodzi.
I, paradoksalnie, od tego roku tych dobrych i tanich żłobków i przedszkoli brakować będzie jeszcze bardziej. Zatrzymywanie sześciolatków w przedszkolach spowoduje bowiem, że zabraknie w nich miejsc dla dzieci młodszych. 500 zł nie tylko problemu nie rozwiąże, ale stanie się on jeszcze bardziej nabrzmiały. Bo nasze państwo postanowiło, z powodów ideologicznych, uporczywie ignorować fakt, że kobiety w Polsce są coraz lepiej wykształcone i coraz bardziej ambitne. Nie chcą, by macierzyństwo pozbawiało je możliwości pracy zawodowej i mają prawo od państwa oczekiwać w tym względzie pomocy. One chciałyby te dwie ważne kwestie pogodzić. Dostaną 500 zł i niech siedzą cicho.
Konserwatywny rząd cieszy się, że część kobiet z powodu lepszej sytuacji finansowej zostanie w domu, przy dzieciach. Tam, gdzie – zdaniem prawicy – jest ich miejsce. Z pracy zrezygnują zwłaszcza te gorzej wykształcone, z nikłymi szansami na dobrą pracę i zarobki. Za osiemnaście lat zobaczą, że nic nie odłożyły na emeryturę. Zwrócą się do państwa po zasiłki. Przybędzie kolejny problem.
Wydając na politykę prorodzinną naprawdę dużo, nie osiągniemy celu, jakim miało być więcej dzieci. Chyba że chodziło tylko o wygranie wyborów.