To nie był dobry poniedziałek, przynajmniej dla autorów wprowadzonego 1 września podatku od sprzedaży detalicznej. Miesiącami cyzelowaną przez PiS ustawę w ekspresowym tempie zakwestionowały władze Unii.
Chodzi o to, że ustalone stawki podatku są znacznie wyższe dla dużych firm niż dla małych (a te najmniejsze nie płacą go wcale), co narusza unijne zasady przyznawania pomocy publicznej. Nie dość, że Komisja Europejska rozpoczęła wobec Polski formalne „postępowanie wyjaśniające” w tej sprawie, to jeszcze oczekuje, że nowy podatek zostanie zawieszony do czasu wydania przez nią ostatecznej decyzji. Ale to już raczej będzie formalność.
Szybka reakcja Komisji prawdopodobnie nie zaskoczyła nikogo. Obserwując losy podobnego, też progresywnego, podatku wprowadzonego na Węgrzech (naciskani przez Unię Madziarzy dość szybko postanowili się z niego wycofać), jasne było, że i u nas ten numer nie przejdzie.
Intensywne poszukiwania sposobu wyrównania szans między wielkopowierzchniowym, w większości zagranicznym, i polskim, często drobnym handlem, nie zakończyły się odkryciem podatkowego superpatentu. Polski rząd, mając w pamięci własne przedwyborcze obietnice, poszedł ryzykowną, węgierską drogą, licząc chyba na cud. A teraz zostało mu kilka nieciekawych ścieżek odwrotu.
Pierwsza, heroiczna, to próba przegłosowania stanowiska KE, do czego musiałby mieć poparcie wszystkich pozostałych państw członkowskich UE. To raczej rozwiązanie czysto teoretyczne. Aż takiej jednomyślności w tej sprawie w Europie nie będzie i nic dziwnego, że Viktor Orbán nawet tego nie próbował. Można też oczywiście zlekceważyć zalecenia Komisji, pobierać podatek, co zakończy się wszczęciem postępowania przed Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości.
Szans na zwycięstwo w Strasburgu nie widać, a odkręcanie sprawy, w postaci wyrównania wstecz podatkowych obowiązków, byłoby bardzo kosztowne. Nie mówiąc już o kolejnej dewastacji naszego wizerunku w Unii.
W tej sytuacji wypadałoby jeszcze raz wziąć przykład z Viktora Orbána i po prostu wyrównać stawkę podatkową dla wszystkich albo w ogóle zrezygnować z pomysłu. Ta ścieżka też jest jednak nieprzyjemna. Zaplanowany deficyt budżetowy na przyszły rok jest rekordowy, nowy podatek miał przynieść kasie państwa dodatkowe 1,6 mld złotych, których w tej sytuacji prawdopodobnie nie będzie. I dziura jeszcze urośnie.
A morał z tej historii jest tylko taki, że lepiej uważać, co się obiecuje.