Podziemna stacja kolejowa przy nowym berlińskim lotnisku jest gotowa od pięciu lat. Mimo to nie widziała jeszcze ani jednego pasażera. Terminal ciągle jest bowiem w budowie. Mimo to przynajmniej kilka razy dziennie przy jej peronach zatrzymują się pociągi regionalne i S-Bahn. Po chwili odjeżdżają – tak samo puste jak przyjechały. Nowy dworzec jest gotowy od października 2011 r., czyli od pierwotnie planowanego terminu uruchomienia całego wielkiego lotniska. Kolejarze, jako jedyni, zdążyli wówczas na czas, ale teraz swojej punktualności pewnie żałują.
Puste pociągi muszą się codziennie przeciskać przez dworzec, bo wzbudzają w ten sposób ruch powietrza. Chodzi o to, żeby na stacji i w tunelach nie pojawił się grzyb. Stale też trzeba kontrolować, czy prawidłowo działają zwrotnice i semafory. Takie składy-widma kosztują niemiecką kolej przynajmniej 2 mln euro miesięcznie. To i tak dużo mniej niż straty operatora berlińskich lotnisk.
Wciąż zamknięty dla pasażerów hub żadnych dochodów nie przynosi, a pochłania ponad milion euro dziennie! To koszty sprzątania, oświetlenia czy ochrony. Niedawno pechowe lotnisko, noszące nazwę Flughafen Berlin Brandenburg i mające za patrona Willy’ego Brandta, obchodziło wstydliwy jubileusz. Na początku września minęło 10 lat od wbicia pierwszej łopaty. Oczywiście świętowania nie było, tak samo jak raczej przemilczana zostanie niedługo kolejna rocznica: pięć lat od pierwszej podanej do publicznej wiadomości daty otwarcia giganta. Takich przesuwanych nieustannie terminów było już wiele, ale od pewnego czasu nowych dat zarząd spółki budującej lotnisko nie podaje. Po co się znowu kompromitować?
Rachunek za lotnisko
Dla Niemców historia budowy tego portu to powód do wstydu. Wielu wciąż nie rozumie, jak mogło dojść do aż tak wielkiej finansowej i wizerunkowej katastrofy.