W kwietniu br. wyruszył Wisłą z Gdańska do Warszawy 70-metrowy zestaw – pchacz i barka z 20 kontenerami oraz grupką pasażerów. Po drodze zawijali do wszystkich portów wiślanych. Były przemówienia, dyskusje o przyszłości żeglugi rzecznej, pokazy wyładunku i załadunku kontenera. „Niebieski kontener niczym jaskółka zmian” – pisał poetycko sprawozdawca „Dziennika Bałtyckiego” – gazety, która od kilku lat prowadzi akcję na rzecz przekształcenia Wisły w autostradę wodną.
Organizatorzy rejsu tłumaczyli: chcą pokazać, że da się tędy żeglować, że Wisła może być „ekonomicznym, ekologicznym i bezpiecznym szlakiem transportowym, którym popłyną towary z portów trójmiejskich”. Zawartością kontenerów się nie chwalono. Były puste. Inaczej nie dałoby się pokonać trasy.
Barki idą na dno
W propagandowe przedsięwzięcie zaangażowali się samorządowcy z nadwiślańskich województw. Niezależnie od opcji politycznej. Od lat chodzą wokół tematu. I teraz liczą pieniądze, które rząd PiS zamierza wydać na – jak się to nazywa – użeglowienie głównych polskich rzek. Chodzi o ok. 80 mld zł, a może i więcej (m.in. na Odrę z Kanałem Śląskim – 30,7 mld zł, na dolną Wisłę – 31,5 mld zł, na połączenia: Odra–Wisła – 6,5 mld zł, Wisła–Brześć – 8,1 mld zł). Na przykład marszałek kujawsko-pomorski Piotr Całbecki spodziewa się, że żegluga wiślana może dać jego województwu nawet 100 tys. miejsc pracy.
Wygląda na to, że w samorządach, przez które płyną przyszłe autostrady wodne, plany rządu padły na podatny grunt. – Pieniądze na Wisłę to byłby impuls – mówi Ryszard Świlski, wicemarszałek pomorski odpowiedzialny za infrastrukturę. – To nie jest tania inwestycja, ale kiedyś przyniesie zysk.