Artykuł w wersji audio
Ekonomiści z Akademii Leona Koźmińskiego Katarzyna Piotrowska i Gavin Rae zadali ankietowanym kilkadziesiąt szczegółowych pytań: o rolę państwa w gospodarce, mechanizmy redystrybucji, rolę związków zawodowych czy filozofię podatkową. Próba była spora (prawie tysiąc osób), co pozwala już na wyciągnięcie całkiem solidnych wniosków. Ankietę przeprowadzono latem 2016 r., a więc w czasie, gdy większość pisowskich zmian (w tym 500 plus) oraz kontrpomysłów opozycji była opinii publicznej już dość dobrze znana. Następnie Piotrowska i Rae uzyskane wyniki rozkodowali. To znaczy pokazali, jaki model państwa dobrobytu wyłania się z udzielanych odpowiedzi.
Wynik był intrygujący. To, że liberalny pomysł na welfare state nie jest dziś w Polsce bardzo popularny i że ma swoich zwolenników głównie wśród osób lepiej sytuowanych, dało się jeszcze przewidzieć. Ciekawe jest jednak to, że zaproponowany po wyborach 2015 r. przez zwycięski PiS model opiekuńczości konserwatywnej wcale nie cieszy się dużo większym poparciem. Oba dostały mniej więcej 30 pkt w skali od zera do 100. Zwycięzcą (60 pkt na 100) okazał się model socjaldemokratyczny zwany również skandynawskim. Z badań Piotrowskiej i Rae wyłania się zatem interesująca myśl. Polacy ciągle jeszcze trochę wstydzą się mówić, że chcieliby żyć w kraju na wskroś opiekuńczym. Ale gdy popytać ich o konkrety, to wychodzi, że marzą ni mniej, ni więcej tylko o Skandynawii nad Wisłą.
Aby lepiej zrozumieć wyniki tych badań, rzućmy je na szersze tło. Pół wieku temu znany amerykański ekonomista Arthur M. Okun mówił, że państwo dobrobytu przypomina mu dziurawy garnek. „Przecież nie jestem ślepy i widzę, że przecieka” – powiadał Okun. Ale lepszy cieknący garnek niż żaden. Zwłaszcza gdy mamy do ugaszenia zarzewie śmiertelnego pożaru. Ten sam Okun w latach 60. pomagał prezydentowi Johnsonowi modernizować i rozbudowywać amerykański welfare state. Ale potem przyszła neoliberalna susza. I nie dość, że garnek zachodniego państwa dobrobytu podziurawił się jeszcze bardziej (coraz niższe podatki), to jeszcze wszystko wokół wyschło na wiór, a zagrożenie społecznym pożarem znów wzrosło.
Dziś w krajach rozwiniętych politycy i ekonomiści szukają więc sposobu na odnowienie państwa dobrobytu i dopasowanie go do wyzwań XXI w. Dochód podstawowy (bezwarunkowy lub nie), praca gwarantowana, spadek powszechny albo ubezpieczenie będące prawem człowieka. To wszystko pomysły, które jeszcze dekadę temu wydawały się zupełną fantasmagorią, a dziś rozmawia się o nich serio. Niektóre (jak dochód podstawowy) są już w niektórych krajach na etapie testów.
Polska krajem dobrobytu?
Stawką w tej grze jest stworzenie jakiejś nowej umowy społecznej, która pozwoli światu pożyć przez kilka kolejnych dekad bez wybuchu społecznej pożogi. To poszukiwanie jest również naszym udziałem. W trakcie wyborczego 2015 r. pytanie o państwo dobrobytu stało wysoko na politycznej agendzie. PiS swój ówczesny sukces słusznie zinterpretował jako wołanie o więcej opiekuńczości. I ochoczo zabrał się do przebudowy polskiego welfare state’u. Efekty? O program 500 plus można się spierać godzinami. Ale trudno zaprzeczyć, że w praktyce to jeden z największych (1,4 proc. PKB w 2016 r.) i najgłębszych transferów socjalnych w historii III RP. Do tego dochodzi wzmocnienie najsłabszych pracowników poprzez wzrost godzinowej płacy minimalnej. Oraz ambitne plany większej aktywności państwa w dziedzinie mieszkalnictwa, które ustawią nam polityczną dynamikę w drugiej – przedwyborczej – części kadencji.
Wszystkie te pisowskie zmiany modelu funkcjonowania polskiego państwa dobrobytu niosą ze sobą dość czytelny przekaz. To przekreślenie dominującej wcześniej politycznej narracji o kraju na dorobku, którego na razie nie stać na przesadną troskę o dobrobyt szerokich mas obywateli. Co ważne, ta nowa opowieść budzi zrozumienie nawet wśród tych obywateli, którzy na inne pisowskie reformy patrzą niechętnie lub wręcz ze strachem. Na zasadzie: akurat tutaj to oni mają sporo racji.
Nie oznacza to oczywiście, że po bez mała dwóch latach rządów PiS mamy w Polsce państwo dobrobytu jak z obrazka. Już choćby dlatego, że nie bardzo wiadomo, jak ten obrazek miałby wyglądać. Nawet na rozwiniętym Zachodzie, którego poziom opiekuńczości jest dla reszty świata od dekad rodzajem wzorca z Sevres, nie ma przecież jednego uniwersalnego modelu państwa dobrobytu. Co więcej – nigdy go nie było. Pokazał to już w 1990 r. duński socjolog Gosta Esping-Andersen w fundamentalnym i wielokrotnie wznawianym tekście „Trzy światy kapitalistycznego państwa dobrobytu” (polskie wydanie – 2010 r.). „Kiedyś, dawno temu, kraje były nocnymi stróżami, machinami do podbojów albo sposobem sprawowania totalitarnej kontroli nad obywatelami. Ale dziś żyjemy w czasach, gdy głównym zadaniem państwa jest produkowanie i rozdzielanie dobrobytu pomiędzy swoich obywateli” – pisał we wstępie Esping-Andersen. Zaraz jednak dodał, że pomysły na to „produkowanie i rozdzielanie dobrobytu” były jednak od początku bardzo różne. A potem stale ewoluowały.
Mimo to według Duńczyka współczesne państwa dobrobytu wciąż da się podzielić na trzy główne typy. Pierwszy z nich to model liberalny. Tu życie społeczne przypomina wielkie targowisko, na którym wszystko można kupić, bo wszystko jest towarem. Stać cię na prywatnego lekarza, prywatną edukację albo na odłożenie pieniędzy na emeryturę? To je sobie kup na konkurencyjnym rynku.
W takim modelu państwo dobrobytu odgrywa rolę uzupełnienia społecznego ładu. Jest czymś w rodzaju koła ratunkowego rzucanego tym, co wypadli za burtę. Ale i to nie od razu. Tylko po uprzednim odczekaniu, czy może jednak nieszczęśnik (nieudacznik?) nie nauczy się pływać po zetknięciu z głęboką zimną wodą. Nieprzypadkowo więc w modelu liberalnym transfery są z założenia oszczędne (żeby nie promować lenistwa) i obłożone dość niskim kryterium dochodowym (żeby nie kusiły klasy średniej). Badania pokazują niezmiennie, że model liberalny w naturalny sposób podoba się majętnym. Nie ma w tym nic zaskakującego. Liberalne państwo dobrobytu jest tańsze (choć dla krytyków pewnie i tak zbyt drogie), więc nie tworzy presji na wyższe progresywne podatki, za które oni mieliby zapłacić. A na dodatek utwierdza zamożnych w przekonaniu, że zastana hierarchia społeczna (ta z nimi na szczycie) jest w gruncie rzeczy sprawiedliwa. W końcu jest efektem działania „obiektywnego” rynku. Skoro ten rynek docenił właśnie ich, to widocznie byli „obiektywnie” lepsi od innych. I niby z jakiego powodu mieliby się swoim osobistym bogactwem dzielić z nieudacznikami? Odwrotnie, tych na dole trzeba cały czas pilnować, żeby się do reszty nie rozleniwili.
Model liberalny oczywiście sprzyja ekonomicznej wydajności. Ma jednak wiele ubocznych skutków. Przynosi wysoki poziom nierówności ekonomicznych i utwierdza klasowe różnice. Oczywiście w warunkach panującej oficjalnie ideologii, zgodnie z którą każdy ma równe szanse w wyścigu po osobisty sukces. W dłuższym okresie liberalne państwo dobrobytu może prowadzić do faktycznego pęknięcia wspólnoty politycznej na aktywną i zaangażowaną elitę i spauperyzowane, obojętne (Wybory? A co mogą zmienić wybory?) masy. A także do demontażu samego welfare’u, który aktywnym elitom bardzo łatwo zohydzić jako kosztowny stygmatyzujący „socjal” i sposób na rozleniwianie społeczeństwa.
Obok liberalnego da się wyróżnić model konserwatywny. Powstał w takich krajach, jak Niemcy, Francja czy Austria, gdzie od wieków istniała tradycja silnego i dobrze zorganizowanego państwa. Tam państwo weszło po prostu w rolę dobrego wujka, który uchroni kochane dziatki przed liberalnym dyktatem kapitalistycznej efektywności. Jednak nie za darmo. Ceną za tę ochronę przed rynkiem miało być utrwalenie starych hierarchii, nierzadko dziedziczonych z pokolenia na pokolenie. W modelu konserwatywnym stare elity kooptują sobie sojuszników, których otaczają szczególną opieką. To dlatego tak dużo tu równych i równiejszych. We Francji to urzędnicy. W państwach śródziemnomorskich drobni przedsiębiorcy. W wielu przypadkach (powojenne Niemcy, Austria czy Włochy) rolę gwaranta takiego welfare state’u brał na siebie Kościół, co sprawiało, że w tym modelu tradycyjne wartości były szczególnie chodliwą walutą. Nieprzypadkowo wiele instytucji państwa do dziś ogniskuje swe działania wokół wsparcia rodziny. Instytucje publiczne wkraczać mają szerzej dopiero wówczas, gdy zawiedzie tradycyjna sieć powiązań. Oczywiście, że w związku z przemianami obyczajowymi konserwatywny welfare state w ostatnich 30 latach znalazł się w defensywie. Co nie znaczy jednak, że całkiem zniknął.
Niemiecka klasa polityczna do dziś spiera się, czy szkoła powinna oferować zajęcia przez cały dzień, czy ma się kończyć wczesnym popołudniem, bo najlepszym sposobem wychowania jest jednak ciepło domowego ogniska.
Na fali modelu liberalnego
Poważną alternatywą dla modelu konserwatywnego jest socjaldemokratyczne państwo dobrobytu. Jego twórcy biją się jakby na dwóch frontach. Raz – z bezdusznym rynkiem, a dwa – z paternalistycznym ciepełkiem zastanych hierarchii. Kluczem do osiągnięcia tego celu miały być uniwersalne świadczenia społeczne i usługi publiczne. Uniwersalne to znaczy bez kryterium dochodowego. Dlaczego bez? To trochę jak z garnkiem Okuna. Wiadomo, że takie transfery kosztują więcej. Ale z drugiej strony gwarantują, że w ramach socjaldemokratycznego welfare’u wszyscy są sobie (w miarę) równi. Na dodatek powstaje szeroka klasa beneficjentów państwa dobrobytu: od pracowników fizycznych, przez urzędników, po inteligencję. Wszyscy oni polegają na publicznej służbie zdrowia, edukacji czy emeryturach. I dlatego wszyscy widzą sens w płaceniu na ten cel wysokich podatków. Takiego welfare’u nie da się tak łatwo ośmieszyć ani przedstawić jako sposobu na rozleniwianie klas niższych. W razie zagrożenia dość łatwo zbudować też społeczny sojusz przeciwko potencjalnym cięciom. Jednocześnie model socjaldemokratyczny powinien też zabezpieczać przed nadmierną idealizacją państwa. Dlatego kluczową rolę odgrywają tu niezależne związki zawodowe. Takie, które same mogą podjąć negocjacje z kapitałem. Nie czekając, że przyjdzie dobry wujek – państwo – i wszystko załatwi za cenę uległości.
Oczywiście te opisane przez Espinga-Andersena typy w czystej postaci nigdy nie istniały. W praktyce powstawały raczej hybrydy. I tak amerykański welfare wyszedł z tradycji liberalnej, ale w czasach New Deal (lata 30. i 40. XX w.) czy Wielkiego Społeczeństwa (lata 60.) otrzymał silny komponent socjaldemokratyczny. Później jednak administracje Reagana i Clintona przestawiły go na tory liberalizmu. Z domieszką bushowskiego konserwatyzmu. Podobną drogę przeszła Wielka Brytania. W Niemczech przez całe dekady dominował model konserwatywny, nazywany czasem społeczną gospodarką rynkową. W latach 70. próbowali go podgryzać socjaldemokraci, ale w końcu (czasy Gerharda Schrödera) i oni nawrócili się na liberalizm. Francja liberalizacji państwa dobrobytu uniknęła, ale kosztem pogłębienia gaullistowskiego modelu konserwatywnego (choć bez udziału Kościoła), w ramach którego świetnie odnajdywali się nawet socjaliści. Podobnie wypadki potoczyły się w Austrii. Skandynawowie uchodzą z kolei za twórców socjaldemokratycznego państwa dobrobytu i faktycznie przez kilka dziesięcioleci z sukcesami je budowali, ale i oni w początkach XXI w. ulegli presji liberalizacji tej formuły. Choć nie w takim stopniu jak Niemcy czy np. Holendrzy.
Na dodatek, gdy Gosta Esping-Andersen publikował pierwsze wydanie pracy o „trzech światach państwa dobrobytu”, padła żelazna kurtyna i do gry weszły kraje postkomunistyczne. W tym Polska. To wtedy pojawił się czwarty świat opiekuńczości. Bo nowa Europa była po prostu inna. Z jednej strony biedniejsza. Z drugiej większość krajów postsocjalistycznych wchodziła w kapitalizm z państwem posiadającym takie instrumenty opiekuńczości, o których nawet najambitniejsi socjaldemokraci nie mogli choćby pomarzyć.
Intuicja większości badaczy była wówczas taka, że pod względem opiekuńczości kraje nowej Europy będą ewoluowały w kierunku któregoś z opisanych tu modeli. Ewoluowała i Polska. W jakim kierunku? W ostatnich latach powstało na ten temat wiele opracowań. Np. raport „Polska. Jaki model kapitalizmu realizujemy?” autorstwa Piotra Araka i Anny Wójcik z POLITYKI INSIGHT. Badacze na bazie danych Banku Światowego, MFW czy Międzynarodowej Organizacji Pracy stworzyli tu własny Indeks Kapitalizmu. Po jednej stronie postawili liberalizm, po drugiej socjaldemokrację. Ich badanie obejmowało głównie lata 1995–2014, a więc trzon polskiej transformacji. Polska znalazła się w tym badaniu zdecydowanie bliżej liberalnej szpicy. Wyraźnie bliżej takich krajów, jak Wielka Brytania, USA, Meksyk czy Korea. I bardzo daleko od Finlandii, Szwecji, Belgii czy Austrii. Wniosek stąd prosty. Po 1989 r. Polska podryfowała w kierunku modelu liberalnego. Ze wszystkimi tego stanu rzeczy zaletami (wysoki wzrost PKB i duży napływ inwestycji zewnętrznych) oraz wadami (widoczne pęknięcie społeczeństwa na elity i resztę).
Od liberalizmu do konserwatyzmu
Gdy w 2015 r. doszło w Polsce do zmiany władzy, PiS świadomie rozpoczął proces odchodzenia od realizowanego dotąd modelu liberalnego. Ale dokąd? Partia Kaczyńskiego założyła, że najlepszą alternatywą będzie opcja silnie konserwatywna. Tak przynajmniej da się czytać sztandarowe programy socjalne rządu PiS. Od skoncentrowanego na rodzinie 500 plus po paternalistyczne rozegranie podwyżki płacy minimalnej, gdy rząd Szydło przelicytował związki zawodowe, nie pozostawiając wątpliwości, komu Polacy ją zawdzięczają.
Ten kurs na konserwatywną opiekuńczość wynika trochę z ideowego profilu partii Kaczyńskiego, a trochę z wyraźnej sympatii jej liderów dla modelu niemieckiego (mówili o tym m.in. Mateusz Morawiecki i szef NBP Adam Glapiński). Ale nie tyle dla jego współczesnej wersji, ile powojennej społecznej gospodarki rynkowej, kojarzonej z prominentnym politykiem CDU Ludwigiem Erhardem. Ta fascynacja wśród postsolidarnościowej klasy politycznej była zresztą zawsze dość powszechna. Nawet Tadeusz Mazowiecki twierdził w 1989 r., że szuka „swojego Erharda” (ostatecznie w tej roli obsadził Leszka Balcerowicza). Czego inny wpływowy działacz Solidarności i zagorzały zwolennik opcji skandynawskiej Tadeusz Kowalik nie mógł mu potem darować. Społeczną gospodarkę rynkową wpisaliśmy nawet do konstytucji z 1997 r.
I tu wracamy do badania Piotrowskiej i Rae. Da się z niego bowiem wyczytać całkiem sporo tropów świadczących, że w 2017 r. konserwatywny welfare state pociąga Polaków w sposób umiarkowany. A na pewno mniej niż ten socjaldemokratyczny. Dowody? Gdy ekonomiści pytali ich, jakie powinno być główne zadanie rządu, tylko 6 proc. odpowiadało, że wspieranie rodzin. Za to aż 29 proc. twierdziło, że zadaniem rządu jest dbanie o status materialny wszystkich obywateli. Gdy pytano o skuteczną politykę rodzinną, to transfery bezpośrednie (w stylu 500 plus), owszem, cieszyły się dużym poparciem (ok. 30 proc.), ale niemal równie wielu (29 proc.) mówiło o potrzebie rozbudowy infrastruktury żłobkowo-przedszkolnej.
Nadwiślańska Skandynawia?
Ankieta na temat państwa dobrobytu to również pouczający sygnał dla opozycji. Zwłaszcza że jak dotąd zarówno Platforma (niedawno mianowała swoim głównym ekonomistą Andrzeja Rzońcę, ulubionego ucznia Leszka Balcerowicza), jak i Nowoczesna czy nawet Kukiz’15 zdają się grać na kontrowaniu PiS z flanki liberalnej. Tkwiąc w złudnym przekonaniu, że Polacy są nadal mocno prorynkowi. Jeśli tej optyki nie zmienią, to na polu gospodarczym trudno wróżyć im wyborczy sukces. Jaki ma bowiem sens budowanie liberalnego przekazu w kraju, gdzie na pytanie: „Co robić, jeśli szpital nie przynosi zysku?”, aż 66 proc. ankietowanych odpowiada, że państwo powinno szpitalowi pomóc. A 54 proc. mówi wprost, że ci, którzy zarabiają więcej, powinni płacić wyższe stawki podatku.
Tęsknota za nadwiślańską Skandynawią, pojawiająca się w wynikach badania na każdym niemal kroku, to również ogromna szansa dla lewicy. I to nie takiej grzecznej i ograniczającej swoje postulaty do spraw światopoglądowych, tylko lewicy wygrzebującej z dna szuflady dawno przez nią zapomniane postulaty równości ekonomicznej i sprawiedliwości społecznej. Czyli dokładnie takiej, która potrafi zajść PiS z lewej flanki.