Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Bitwa o handel

Jak pogodzić interesy polityków, handlowców i klientów

Póki rządzi PiS, a niedzielnego zakazu nie da się zmienić w parlamencie, duże sieci będą oczywiście próbowały go obchodzić. Póki rządzi PiS, a niedzielnego zakazu nie da się zmienić w parlamencie, duże sieci będą oczywiście próbowały go obchodzić. Mirosław Gryń / Polityka
Rządząca partia chce walczyć z dużymi sieciami zagranicznymi, a pomagać sklepom małym i polskim. Taka jest ideologia. Były i są różne pomysły, jak ten cel osiągnąć. W praktyce udało się tylko ograniczyć handel w niedziele. I nadal nie wiadomo, o czyj interes toczy się ta bitwa.

Polska jest szóstym pod względem liczby ludności krajem Unii, ale sklepów, w przeliczeniu na głowę, mamy najwięcej. Tych, co sprzedają głównie albo wyłącznie żywność, jest w sumie 130–140 tys. Z tego prawie 100 tys. to sklepy drobne, tradycyjne, nienależące do żadnej większej sieci. Sama liczba może imponować, ale już widać, że maleje. Dekadę temu takich sklepów było ponad 150 tys. Ponadto to nie one odgrywają główną rolę na rynku.

Małe, niezależne sklepy sprzedają w Polsce już tylko 20 proc. żywności. Według analiz firmy Roland Berger w 2020 r. takich punktów będzie mniej niż 80 tys., a ich udział w łącznym obrocie detalicznym spadnie do zaledwie 13 proc. Na drugim biegunie są liderzy rynku, z Biedronką na czele. Pozycja numer jeden tej sieci, będącej własnością portugalskiej spółki Jeronimo Martins, nie podlega dyskusji. Roczne obroty Biedronki dochodzą do 45 mld zł. Dzięki temu kontroluje ona jedną piątą całego rynku handlu spożywczego w Polsce. Tyle co cały drobny handel.

Żarłoczny lider

Biedronka ma już ponad 2,7 tys. sklepów, tzw. dyskontów, a jej siła mocno utrudnia życie zarówno tym najmniejszym, jak i innym, sieciowym potentatom. Z jednej strony zabiera klientów małym sklepom, bo jest blisko, po sąsiedzku i długo otwarta, a jakość jej towarów rośnie. Równocześnie Biedronka to ogromne zagrożenie dla takich sieci, jak Tesco, Carrefour czy Auchan, które przez lata rosły w Polsce dzięki hipermarketom. Duża grupa klientów jeżdżących do wielkich sklepów na cotygodniowe zakupy zaczęła zaopatrywać się właśnie w dyskontach.

Obok Biedronki podobną strategię przyjął Lidl, który jest wiceliderem polskiego rynku. Niemcy nie mogą co prawda mierzyć się z Portugalczykami pod względem liczby sklepów czy wielkości obrotów, ale i oni odnieśli w Polsce ogromny sukces. To właśnie Lidl i Biedronka toczą codziennie wartą miliony złotych wojnę reklamową. Reszta może się temu tylko przyglądać.

PolitykaGdzie kupujemy?

Oprócz największych mamy sporą grupę średniaków, którzy najczęściej są właścicielami sieci supermarketów – sklepów podobnych do dyskontów, ale mających nieco więcej towarów markowych, za to mniej marek własnych. Ceny są wszędzie podobne, bo ktokolwiek chciałby je podnieść, od razu straciłby klientów. Dopiero na poziomie supermarketów znajdziemy polskie firmy, których brakuje wśród gigantów naszego handlu. Piotr i Paweł, Stokrotka czy Polomarket znalazły dla siebie miejsce między największymi i morzem drobnego handlu, ale mają obroty rzędu zaledwie 2–3 mld zł rocznie, a ich sytuacja nie jest wcale łatwa. W ostatnich latach doszło do kilku spektakularnych bankructw sieci średniej wielkości. Upadły m.in. Bomi, MarcPol i Alma. Marki z bardzo różną strategią i różnie oceniane.

W tej branży nie ma żadnego marginesu na pomyłkę. Większość sieci żyje z minimalnych marż, sięgających raptem jednego procenta. Oznacza to, że muszą sprzedać towarów za sto złotych, by zarobić złotówkę. – Mamy najbardziej konkurencyjny rynek handlowy w Europie – stwierdza jednoznacznie Robert Krzak, przewodniczący Forum Polskiego Handlu, organizacji zrzeszającej sieci kontrolowane przez rodzimy kapitał. Obok bowiem sklepów wielkich, średnich i małych niezależnych jest jeszcze coraz ważniejszy segment franczyzowy. To sformalizowane pod względem prawnym sojusze, które zawiązują małe, tradycyjne sklepy. Żeby przetrwać, rezygnują z części swojej niezależności, zmieniają szyld i co miesiąc płacą określoną kwotę operatorowi jednej z franczyzowych sieci. Dzięki temu zyskują dostęp do tańszych produktów i rozpoznawalną nazwę. Do tego, pod kierunkiem zewnętrznego eksperta, przebudowują wnętrze na bardziej przyjazne dla klienta.

Właściciele sklepów pozostają ci sami. Są to zatem dalej małe polskie firmy, najczęściej rodzinne. Jednak już operator franczyzy to zazwyczaj podmiot z obcym kapitałem. Przykładem może być Żabka, kontrolowana przez międzynarodowy fundusz inwestycyjny, albo Carrefour czy Auchan, które widząc słabnącą pozycję swoich hipermarketów, zaczęły sporo inwestować we franczyzę, obejmującą mniejsze sklepy. Jednak najważniejszy gracz w tym segmencie to Eurocash, kontrolowany przez dawnego menedżera Biedronki, portugalskiego biznesmena Luisa Amarala. To do Eurocash należą takie sieci franczyzowe, jak abc, Groszek, Delikatesy Centrum albo Lewiatan.

Dylematy władzy

Ta komplikacja rynku od dwóch lat spędza sen z powiek politykom PiS. Bo jeśli chcą wspierać małe polskie sklepy, to co zrobić z tymi należącymi do niepolskich sieci franczyzowych? Potraktować je jako nasze, skoro ich właścicielami są najczęściej Polacy, czy jako obce, skoro zarabiają też na nich Portugalczycy albo Francuzi? To pytanie ważne choćby dlatego, że rola franczyzy na polskim rynku rośnie. Coraz więcej małych sklepów, żeby przetrwać i się rozwijać, wchodzi pod skrzydła jednego z gigantów. Korzystają na tym zwłaszcza ci, którzy przerabiają swoje placówki na format zwany convenience, czyli po angielsku wygoda. To właśnie małe, dobrze zlokalizowane i długo otwarte sklepy z rozpoznawalną marką są dziś, obok dyskontów, największymi wygranymi zmian w polskim handlu. Zapracowani i zabiegani Polacy chcą bowiem robić zakupy jak najszybciej, najchętniej blisko domu. Te większe – ciągle w dyskontach, a te mniejsze – w sklepach takich jak Żabka.

PiS, od kiedy doszedł do władzy, próbował ograniczyć ekspansję największych i wspierać najsłabszych. Najpierw miał temu służyć podatek handlowy, uchwalony w 2016 r. Najmniejsi mieli być z niego zwolnieni, dla średniaków ustalono stawkę 0,8 proc. wartości sprzedaży, a największych chciano obciążyć ekstrapodatkiem w wysokości aż 1,4 proc. Spora kwota wolna, przekraczająca 200 mln zł obrotu, miała dodatkowo sprawić, żeby podatek dotknął głównie liderów rynku. W pierwotnej wersji obejmował też sieci franczyzowe, jednak po ostrych protestach PiS z tego pomysłu zrezygnował. Była to ważna decyzja, bo pokazała zagranicznym potentatom kierunki przyszłych inwestycji. Warto rozwijać franczyzę, bo PiS jednak boi się polskich właścicieli.

Jeszcze zanim nowy podatek wszedł w życie, zakwestionowała go Komisja Europejska, jako formę pomocy publicznej dla małych sklepów. Podatek został więc zawieszony i nie obowiązywał ani jednego dnia. W końcu Komisja ostatecznie go odrzuciła, ale rząd odwołał się do unijnego Trybunału Sprawiedliwości. Tego samego, którego wyroku w sprawie wycinki Puszczy Białowieskiej nie uznaje. Kiedy Trybunał podejmie decyzję w sprawie podatku handlowego – nie wiadomo.

Wiadomo natomiast, że PiS zabrał się do ingerencji w handel wyjątkowo nieudolnie. Nie potrafił wykorzystać pomysłów sprytniejszych. We Francji obowiązuje np. specjalny podatek o nazwie Tascom, który muszą płacić większe sklepy. Jest on wyliczany od powierzchni obiektu i wielkości obrotów. Ma już 45-letnią historię i co roku przynosi ponad 600 mln euro. Francuzi wiedzą, jak przekonywać Brukselę do swoich racji, a PiS nie ma o tym pojęcia. Z jego fatalnych relacji z Komisją Europejską korzystają więc największe sieci handlowe. Tymczasem gdyby podatek obrotowy rzeczywiście wszedł w życie, zapewne pozostałby na długo i przeżyłby PiS. Nie zniosłaby go na pewno lewica, mogłaby go także zostawić Platforma, bo dodatkowy miliard czy dwa miliardy dla budżetu zawsze się przydadzą.

PiS próbuje więc teraz podejść do sprawy z innej strony. Chce ekstrapodatkiem obciążyć centra handlowe. Nowa danina została wymierzona nie tyle w sieci, ile w operatorów galerii handlowych. Jej wysokość wynosi niespełna 0,5 proc. wartości obiektu rocznie. Być może ten podatek również zablokuje Komisja Europejska, bo ma on dotyczyć tylko właścicieli budynków wartych powyżej 10 mln zł. Jeśli jednak ten nowy podatek zostanie przyjęty przez Brukselę, to operatorzy centrów zapewne przerzucą dodatkowe koszty na najemców, wśród nich także na super- i hipermarkety. Skorzystają na tym dyskonty jak Biedronka i Lidl, bo one są zlokalizowane głównie w halach wolnostojących albo w małych lokalnych centrach handlowych, wartych na pewno mniej niż 10 mln zł.

Dzieląca niedziela

Żeby zaszkodzić gigantom, partia rządząca sięga także po inne instrumenty. Według polityków PiS idealnie nadaje się do tego projekt Solidarności dotyczący zakazu handlu w niedzielę. W rzeczywistości nie chodzi o zakaz jako taki, tylko o zamknięcie tego dnia dużych sklepów. Małe będą mogły być dalej otwarte, jeśli za ladą stanie ich właściciel. Ten model już obowiązuje w 13 dni świątecznych w roku. Wówczas takie sieci jak Biedronka, Lidl czy Carrefour są zamknięte, ale wiele sklepów franczyzowych jest czynnych. Oficjalny powód, uzasadniający zakaz handlu w wybrane, a potem wszystkie niedziele, to oczywiście chęć ochrony pracowników sektora handlu.

PolitykaKiedy Polacy robią zakupy?

Nie da się formalnie zezwolić na pracę zatrudnionym tylko w małych sklepach, bo wówczas ten koronny argument o chronieniu niedzielnego szczęścia rodzinnego by upadł. Jednak PiS i tak liczy, że w ten sposób pomoże drobnemu handlowi. Zamiast pracowników zajęte niedziele będzie miał właściciel i jego rodzina. Okazuje się, że im praca w ten dzień już, według PiS, nie przeszkodzi w świętowaniu. A skoro tego dnia duże sklepy będą nieczynne, zwiększą się obroty otwartych małych. To oczywiście teoria, bo praktyka może już być inna. PiS w dziedzinie handlu, jak w wielu innych, idzie drogą węgierską, naśladując Viktora Orbána, który w przypadku podatku sparzył się tak samo, bo węgierską daninę również zablokowała Komisja Europejska. Z zakazu handlu w niedzielę Węgrzy już zdążyli się wycofać z powodu niezadowolenia społecznego.

W Polsce może być podobnie. Na razie Solidarność postawiła na swoim. Od marca przyszłego roku handel w niedziele stopniowo będzie ograniczany, ale raczej nie zrewolucjonizuje to naszego rynku. Już teraz widać, że w dni przedświąteczne dyskonty i hipermarkety przeżywają prawdziwe oblężenie. Wie o tym każdy, kto wybrał się na zakupy na przykład 31 października. Zakaz handlu w niedziele napędzi sprzedaż największym graczom w piątki i soboty, być może wydłużone zostaną godziny ich pracy, ale polskim sieciom wcale nie pomoże – przekonuje Robert Krzak z forum Polskiego Handlu. Kto pójdzie w niedzielę do małego sklepu, ten kupi tam tylko to, czego tego dnia potrzebuje. Zresztą wielu właścicieli tradycyjnych obiektów może swoje placówki w niedziele zamknąć, skoro nie będą mieć tego dnia do pomocy pracowników.

Temat niedziel powróci podczas kolejnych wyborów. Partie opozycyjne, zwłaszcza Nowoczesna, głośno sprzeciwiają się jakimkolwiek zakazom w handlu. Jeśli dojdą do władzy, zapewne cofną ograniczenia. Być może jednak zostanie wprowadzone w przyszłości sensowne rozwiązanie pośrednie. Nie jest nim na pewno gwarantujący kompletny chaos zakaz handlu w co drugą niedzielę (ma obowiązywać w 2018 r., a rok później będzie rozszerzony do trzech), którym PiS próbuje obłaskawić Solidarność. Dużo lepszym pomysłem byłoby skrócenie czasu otwarcia sklepów w niedzielę jak w Wielkiej Brytanii, na przykład do 6–8 godzin, tak aby zmniejszyć tego dnia liczbę potrzebnych pracowników. Może dla takiego właśnie kompromisu znajdzie się parlamentarna większość w epoce po PiS?

Jeszcze inna opcja, którą proponowali pracodawcy, to zagwarantowanie pracownikom dwóch wolnych niedziel w miesiącu. Ten pomysł PiS zupełnie zignorował jako argument lobbystów działających na rzecz pracodawców, choć według sondaży popiera go wielu Polaków. To też szansa na rozwiązanie pośrednie, próbujące pogodzić interesy klientów i zatrudnionych. Ci pierwsi raczej nie oczekują, że w niedziele otwarte mają być wszystkie sklepy przez cały dzień. Chcą jednak mieć możliwość wyboru. Z kolei wśród tych drugich część chce mieć niedziele wolne, ale inni tego właśnie dnia dorabiają w centrach handlowych i nie życzą sobie, aby politycy kładli na to szlaban.

Póki jednak rządzi PiS, a niedzielnego zakazu nie da się zmienić w parlamencie, duże sieci będą oczywiście próbowały go obchodzić. Pomóc w tym może wyjątkowo niechlujnie napisana ustawa, przewidująca ogromną liczbę wyjątków. Krajowa Izba Gospodarcza wyliczyła, że zakaz dotknie tak naprawdę zaledwie ok. 10 proc. wszystkich placówek handlowych w Polsce.

Otwarte w niedziele mają być na przykład sklepy na stacjach benzynowych i na dworcach, co daje wielkim graczom ogromne możliwości inwestycji w niewielkie placówki zlokalizowane w takich miejscach. Na przykład Piotr i Paweł już nawiązał współpracę z właścicielem stacji BP. Pojawiają się pomysły otwierania dyskontów jako piekarni (wyłączonych z zakazu, skoro wypieka się tam chleb) albo salonów meblarskich – jako miejsc ekspozycji – którą w niedziele można obejrzeć, a zamówienie złożyć przez internet. PiS niejako sam zachęca do takich pomysłów, skoro stworzył ustawę wycelowaną tylko w największych graczy. Czy naprawdę naiwnie sądzi, że nie będą próbowali wszelkimi, legalnymi środkami walczyć o swoje?

PolitykaKto jest największy?

Partia rządząca próbuje ograniczać siłę wielkich sieci nie tylko wobec konkurentów, ale też producentów i dostawców towarów. W tym celu powstała niedawno ustawa dotycząca tzw. przewagi kontraktowej. Ma to być bicz na wielkie sieci, które już tylko z racji wielkości zamówień mogą stawiać partnerom niemal dowolne, coraz bardziej niekorzystne warunki. Nowe przepisy obowiązują od lata i mają pomóc słabszym na rynku w relacjach z silniejszymi. Kto czuje się wykorzystywany przez kontrahenta, może poskarżyć się do Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, a ten ma wszcząć odpowiednie postępowanie. Jednak UOKiK na razie bada bardzo niewiele skarg. – Wiele zapisów ustawy jest nieprecyzyjnych. Nie wiemy na przykład, co to są „dobre obyczaje”, o których jest w niej mowa. Na razie za wcześnie, żeby stwierdzić, co te zmiany przyniosą w relacjach między producentami a sieciami handlowymi – mówi Andrzej Gantner, dyrektor generalny Polskiej Federacji Producentów Żywności Związku Pracodawców.

Najbardziej frustrujący musi być dla PiS fakt, że partia, mimo pełni władzy, ma tak niewielki wpływ na handel. Trybunał Konstytucyjny, sądy czy media publiczne można opanować szybciej i łatwiej. Na radykalną zmianę krajobrazu handlu jest już raczej za późno. Co więcej, rządzący politycy przy zmianach ram prawnych i finansowych muszą bardzo uważać, bo chociaż rynek jest daleki od ideału, to z punktu widzenia klientów ma dwie ogromne zalety. I nikt, łącznie z wyborcami PiS, nie chciałby z nich zrezygnować.

Blisko i tanio

Pierwsza zaleta to wciąż wielka obfitość sklepów. Do tego wiele placówek jest otwartych do późnego wieczora, nie brakuje punktów całodobowych, a dzięki ekspansji dyskontów i supermarketów nie trzeba już daleko jeździć, żeby mieć szeroki wybór i niskie ceny. Drugi atut to możliwość robienia zakupów naprawdę tanich. Według danych Eurostatu Polacy płacą za żywność najmniej w Europie. To w dużej mierze zasługa gigantycznej konkurencji na rynku. Nie wszyscy jej mogą sprostać, ale na zgliszczach jednych sklepów zaraz wyrastają inne. Jasne jest też, że nie byłoby takich niskich cen bez zagranicznych sieci handlowych.

PiS i jego następcy mogą oczywiście wymyślać różne metody, żeby utrudnić życie Biedronce, Lidlowi i całej reszcie. Muszą tylko pamiętać, że sieci wszystkie dodatkowe koszty przerzucą na klientów (podnosząc ceny) i na dostawców (wyciskając z nich jeszcze większe upusty). Czy tego naprawdę chcemy? Może lepiej postawić na działania pozytywne?

Tak drogie sercu PiS małe, tradycyjne sklepy będą powoli znikać, jeśli nie zaczną łączyć sił i śmielej wchodzić do sieci franczyzowych. Kiedyś konkurowały z hipermarketami bliskością i atrakcyjną ofertą towarów. Miały np. smaczny nabiał od lokalnego dostawcy czy lepszą ofertę wędlin i mięs. To już historia. Najpierw bardzo zaszkodziła im ekspansja dyskontów, a potem polepszanie się jakości towarów w sieciówkach. Dziś szkodzi demografia. – Założyciele wielu takich sklepów, powstałych zaraz po transformacji, zbliżają się do emerytury. Chcieliby przekazać biznes młodszemu pokoleniu, ale ich dzieci często nie są już zainteresowane prowadzeniem placówki. To praca ciężka, a zyski niewielkie – mówi Maciej Kroenke, analityk rynku handlowego w firmie doradczej PwC.

Żeby przynajmniej częściowo przeorać rynek handlowy, PiS mógłby sięgnąć po jeszcze jedną broń, którą z powodzeniem stosuje w bankowości czy energetyce – renacjonalizację. To jedyna droga, żeby zbudować „polskiego czempiona” w handlu, czyli sieć, która rzuci wyzwanie największym. Gdy jeden z funduszy inwestycyjnych wystawiał na sprzedaż Żabkę, spekulowano o ewentualnej ofercie państwowego Orlenu. Ostatecznie okazja jednak przepadła. Żabkę przejął inny międzynarodowy fundusz, podobno za 4–5 mld zł. Kwoty oficjalnie nie podano.

Teraz PiS – przynajmniej teoretycznie – ciągle może jeszcze wykorzystać kontrolowane przez siebie państwowe spółki, które przynoszą ogromne zyski, do stworzenia polskiego koncernu handlowego. Oczywiście już nie od podstaw, tylko wykupując działającą sieć. Tych czysto polskich na rynku jest coraz mniej. Niedawno liczącą niespełna dwieście sklepów Milę kupił za 350 mln zł Eurocash. Na sprzedaż jest wystawiona Stokrotka, a jej przejęcie negocjują Litwini z Grupy Maxima. Wciąż polskie pozostają Piotr i Paweł, a także Polomarket, ale w obu przypadkach nie można wykluczyć ich sprzedaży jednemu z większych graczy. Chęci do łączenia się polskich sieciówek nie widać.

Ostatnio gwiazdą rynku jest Dino kontrolowane przez Tomasza Biernackiego. On, inaczej niż pozostali polscy właściciele supermarketów, nie bał się wpuścić funduszu inwestycyjnego, a potem wprowadzić spółkę na giełdę. Dzięki temu ma pieniądze na rozwój i może otwierać kolejne sklepy. A przy tym koncentruje się na mniejszych miastach, gdzie konkurencja nie jest aż tak ostra. Niektórzy już nazywają Dino „polską Biedronką”, choć na takie porównania stanowczo za wcześnie. Obroty Dino to wciąż zaledwie jedna dziesiąta tego, co sprzedaje u nas portugalski gigant. Być może w przyszłości Dino zacznie przejmować mniejszych konkurentów, chociaż na razie stawia na samodzielne otwieranie placówek.

Polskość nie łączy

To swoisty paradoks, że chociaż nasz rynek co roku rośnie o kilka procent, bo zarabiamy więcej, polskich sieci ubywa zamiast przybywać. Nieoficjalnie w branży mówi się, że polscy właściciele wolą się sprzedać obcemu potentatowi niż rodzimemu konkurentowi. A zamiast się łączyć, jeszcze się dzielą, co pokazuje przykład sprzed kilku lat, gdy jeden ze współwłaścicieli Polomarketu postanowił rozstać się z partnerami i wyprowadził część placówek, zmieniając ich nazwę na Mila. To właśnie ta sama Mila, która teraz trafiła do koncernu Eurocash. Pójście na swoje jakoś jej nie posłużyło.

Skupowanie sieci handlowych przez państwowy koncern wydaje się absurdalne, ale przecież nie takie kuriozalne pomysły realizuje PiS. Tymczasem i bez ingerencji polityki na naszym rynku najwięksi będą przejmować średniaków. Pięciu najważniejszych graczy kontroluje w tej chwili w Polsce 40 proc. rynku, podczas gdy europejski standard to 60–70 proc. Tego procesu żadna partia nie zahamuje. Tak samo jak innych zmian, które nadchodzą w handlu. Być może do Polski wejdzie gigant Amazon, którego każdy powinien się bać. Wciąż nie wiemy, czy przyszłością handlu spożywczego są stacjonarne sklepy czy może jednak internet.

Zakupy żywności przez internet zyskują na znaczeniu, zwłaszcza w aglomeracjach, chociaż wciąż stanowią bardzo niewielką część obrotów. – Dzisiaj sieci handlowe myślą, jak wykorzystać swoje liczne sklepy w miastach. Być może będą to coraz częściej miejsca odbioru zakupów dokonywanych w internecie. Poza tym czeka nas automatyzacja, bo w handlu brakuje pracowników, a ci, którzy są, kosztują coraz więcej – mówi Maria Andrzej Faliński, ekspert rynku handlowego, wieloletni szef Polskiej Organizacji Handlu i Dystrybucji.

Każdy stara się teraz jak najwięcej dowiedzieć o kliencie, zachęcając go do używania kart lojalnościowych czy przekonując do instalowania aplikacji komórkowych dających zniżki. Przy wyzwaniach ery cyfrowej, które w perspektywie najbliższej dekady mogą naprawdę przewrócić handel do góry nogami, kolejne pomysły PiS wydają się coraz mniej istotne.

***

W cyklu raportów „Co po PiS?” pisaliśmy już: w nr. 4 o wyzwaniach po zmianie władzy, w nr. 5 o programie 500+, w nr. 10 o systemie edukacji, w nr. 14 o naszej polityce unijnej, w nr. 19 o gospodarczych projektach rządu PiS, w nr. 22 o konstytucji, w nr. 33 o nowej strefie euro, w nr. 36 o służbach specjalnych, w nr. 39 o emeryturach, w nr. 47 o historii na usługach władzy.

Raporty dostępne na www.polityka.pl/copopis

Polityka 49.2017 (3139) z dnia 05.12.2017; Co po PiS; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Bitwa o handel"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną