Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Rynek

Marzenia ściętej głowy?

Trzy pomysły, które odmienią współczesną ekonomię

O gospodarce narodowej nie można myśleć jak o takim większym gospodarstwie domowym, które nie powinno żyć ponad stan i wydawać więcej, niż zarabia. O gospodarce narodowej nie można myśleć jak o takim większym gospodarstwie domowym, które nie powinno żyć ponad stan i wydawać więcej, niż zarabia. 123 RF
Neoliberalny kapitalizm przeżył zawał dekadę temu. Wcześniej ducha wyzionął realny socjalizm. Co dalej? Oto trzy nowe pomysły na inną ekonomię. Kto wie? Może ktoś przymierzy się do nich już w 2018 r.?
Państwo musi najpierw wydrukować pieniądze, żeby ściągnąć z rynku podatki.Łukasz Korzeniowski/EAST NEWS Państwo musi najpierw wydrukować pieniądze, żeby ściągnąć z rynku podatki.
Nasze podejście do pieniądza w XXI w. musi się fundamentalnie zmienić.Marcin Siarkiewicz/EAST NEWS Nasze podejście do pieniądza w XXI w. musi się fundamentalnie zmienić.

Pomysł pierwszy: pieniądze są dla ludzi

#WybijcieTeMonete. Tak brzmiałaby polska wersja hasztagu, który robił zawrotną karierę w amerykańskiej blogosferze w początkach 2013 r. Demokraci i republikanie ugrzęźli wtedy w totalnym budżetowym klinczu. A rządowi federalnemu groził tzw. government shutdown. Czyli utrata płynności skutkująca wstrzymaniem wypłat ponad 2 mln pracowników administracji. I wtedy pojawił się pomysł na wybicie monety o nominale jednego biliona dolarów.

Propozycja brzmiała tak: departament skarbu przygotuje monetę okolicznościową i umieści ją na koncie rządu USA w Banku Rezerwy Federalnej. Zrobi to zupełnie legalnie, bo na bicie okolicznościowych monet nie potrzeba zgody Kongresu. Oczywiście miedziak nie trafi nigdy do obiegu, więc nie wywoła inflacji. Zwyczajnie zmniejszy poziom zadłużenia rządu USA i pozwoli mu na dalsze rolowanie kredytów. A widmo paraliżu administracji państwowej zostanie oddalone. Ostatecznie do wybicia bilionówki nie doszło, bo tematu nie podchwyciły elity polityczne. Government shutdown w końcu i tak się ziścił.

Przy okazji bilionówka zafrapowała Amerykę. Okazało się, że wielu poważnych ekonomistów wcale nie uważa tego pomysłu za rozwiązanie księżycowe. Przeciwnie. W anglosaskiej ekonomii rośnie w siłę oryginalny prąd myślowy zwany Nowoczesną Teorią Pieniądza (angielski skrót to MMT). Dowodzi ona, że nasze podejście do pieniądza w XXI w. musi się fundamentalnie zmienić.

W zasadzie nie da się jednoznacznie powiedzieć, czy MMT to pomysł lewicowy, czy prawicowy. Z jednej strony można go wywodzić wprost z ducha keynesizmu albo z nie mniej błyskotliwych prac Polaka Michała Kaleckiego czy Amerykanina Abby’ego Lernera. Wszyscy oni już dawno temu pokazywali, że o gospodarce narodowej nie można myśleć jak o takim większym gospodarstwie domowym, które nie powinno żyć ponad stan i wydawać więcej, niż zarabia. – Dłużnik prywatny – osoba albo korporacja – to zawsze tylko użytkownik waluty – tłumaczył kilka lat temu Warren Mosler, zwany czasem papieżem MMT. – Gdy ja albo pan chcemy wydać pieniądze, wpierw musimy je zarobić. A jak mamy za mało, to idziemy pożyczyć do banku. Tymczasem rząd jest w innym położeniu – bo on najpierw wydaje. A robi to, emitując pieniądz. Tego pieniądza może emitować, ile mu się podoba. Dopiero potem rząd ściąga pieniądze z rynku za pomocą podatków albo się zapożycza. Tak jest w przypadku każdego państwa, które nie zrzekło się prawa do emisji własnej waluty. Suwerenny emitent waluty jest jak operator tablicy wyników na stadionie koszykarskim – tylko wciska kombinację klawiszy i pojawia się na niej odpowiednia liczba. Ale nonsensem jest twierdzenie, że punktów może zabraknąć. Bo rząd nie może ani mieć, ani nie mieć pieniędzy. On po prostu ma prawo do wciskania guzika. I nie ma powodów, by z tego prawa nie korzystał.

Podsumujmy. Państwo musi najpierw wydrukować pieniądze, żeby ściągnąć z rynku podatki. Nie odwrotnie. W rzeczywistości daniny państwowe nie powinny więc służyć zbieraniu środków na wydatki publiczne, lecz raczej zdejmowaniu z rynku potencjalnego inflacyjnego nawisu. Dlatego MMT tak bardzo irytuje tych, którzy krytykują państwo za finansowanie wydatków „z naszych podatków”. Bo żadnych „naszych podatków”, zdaniem ojców Nowoczesnej Teorii Pieniądza, po prostu nie ma. Jest rząd, który steruje gospodarką. Jeśli opodatkowanie będzie zbyt niskie, pojawi się inflacja, gdy zbyt wysokie – część dóbr nie znajdzie nabywców.

Przez wiele lat pomysły takie jak MMT znajdowały się gdzieś na obrzeżach debaty ekonomicznej. A zajmowali się nimi albo zblazowani bogaci hobbyści (jak były finansista Mosler), albo przykurzeni niszowi ekonomiści akademiccy. Dla elit politycznych i finansowych było to jednak „ekonomiczne kuglarstwo”. Nieprzetestowane marzycielstwo ufundowane na idealistycznym marzeniu o rozsądnym rządzie. Wszystko zmieniło się w ostatnich latach, gdy MMT odkryła dla siebie nowa lewica zgromadzona wokół Berniego Sandersa w USA czy Jeremy’ego Corbyna w Wielkiej Brytanii. Za MMT-friendly uchodzi też były minister finansów Grecji Janis Warufakis, budujący paneuropejski ruch DiEM25.

Co pociąga lewicę w tych pomysłach? Głównie wizja odzyskania utraconej sprawczości. W czasach dominacji neoliberalizmu było (jest?) przecież tak, że demokratyczny polityk w zasadzie nic nie może. Chciałby dofinansować szkolnictwo powszechne albo służbę zdrowia? Nie da się! Bo przecież go nie stać. A nie stać go dlatego, że państwo narodowe nie może w sposób efektywny opodatkować zglobalizowanego bogactwa. Demokratyczny polityk w USA, Niemczech czy we Francji może więc w zasadzie jedynie modlić się o dobrą koniunkturę. W nadziei, że rynki pozwolą mu nie ciąć wydatków aż tak intensywnie. Na tym tle MMT jest jak nagłe wybicie się na niezależność. Podatki? Nie są już kluczowe, skoro państwo może dowolnie redukować podaż pieniędzy. Nie ma na szkoły albo na zatrudnienie w sektorze publicznym? Tę sprawę da się załatwić jednym przyciskiem w banku centralnym.

Pomysł drugi: niech pieniądz rdzewieje

Pamiętają państwo jeszcze, od czego zaczął się kryzys 2008 r.? Oczywiście od banków, które udzieliły zbyt wielu niespłacalnych kredytów hipotecznych. Potem przyszły problemy z płynnością i banki przestały sobie nawzajem pożyczać. Rykoszetem dostali przedsiębiorcy, którym wyschły źródła finansowania. W największych krajach, takich jak Niemcy czy Wielka Brytania, interwencja państwa uspokoiła sytuację. Mniejsze nie mogły sobie na to pozwolić. Albo (jak w Grecji) zwyczajnie im na to nie pozwolono.

Podobna historia wydarzyła się w Argentynie w 1890 r. Kraj uchodził wówczas za Niemcy Ameryki Łacińskiej – oazę ekonomicznej solidności i stabilności. Do czasu. Ostry kryzys finansowy spowodował, że ruszyło domino. Banki przestały kredytować, skoczyło bezrobocie i załamała się konsumpcja, a sklepy zawiesiły działalność. Na ulicach rozgrywały się sceny rodem z westernów. W czasie jednej ze strzelanin zbłąkana kula trafiła w okno pewnego przedsiębiorcy. Niemiec Silvio Gesell od kilku lat prowadził w Buenos Aires firmę importującą sprzęt medyczny. Siedząc w zaryglowanym mieszkaniu, Gesell zaczął się zastanawiać, jak to możliwe, że w tak bogatym kraju jak Argentyna mogą się dziać takie rzeczy.

Z tych przemyśleń powstał oryginalny system zwany wolnym pieniądzem. Bo zdaniem Gesella źródłem problemu był sam pieniądz. A właściwie to, że jest on wieczny. To nienaturalne. Bo przecież każdy inny czynnik ekonomiczny traci na wartości. Przedmioty się psują, domy trzeba naprawiać, a biznesu doglądać. Tylko pieniądz nie rdzewieje. W tym miejscu każdy zapyta pewnie o inflację. Zwłaszcza w wersji hiper, która w XX w. ciężko doświadczyła niejedną gospodarkę. Sęk jednak w tym, że XXI w. jest inny od XX stulecia. A wyzwania ekonomiczne (przynajmniej na razie) przypominają raczej te XIX-wieczne. Tak wówczas, jak i dziś głównym wyzwaniem nie jest przecież nadpodaż pieniądza czy utrata przezeń wartości. Lecz przeciwnie – nadmierne chomikowanie środków. Przez co słabnie puls całej gospodarki i tworzy się zgubny nawyk nadmiernych oszczędności.

Temu – uważał Gesell – należało zaradzić. Jak? Choćby w ten sposób, by każdy banknot miał… datę ważności. Jeśli nie zostanie puszczony w obieg w odpowiednim czasie, stanie się bezwartościowy. Innowator nie był naiwny i wiedział, że takie rozwiązania zaowocują ucieczką od pieniądza. Na przykład w nieruchomości. Dlatego uważał, że cała ziemia musi zostać znacjonalizowana. Spokojnie. Gesell nie był komunistą. Sam nazywał się socjalistycznym libertarianinem. W jego systemie ziemia miała więc należeć do państwa, powinna być jednak użytkowana przez osoby prywatne. Dzięki temu skończy się niezdrowe dla wolnej gospodarki chomikowanie kapitału, a także tworzenie monopoli opartych na pieniądzu lub ziemi. Dopiero na tych dwóch fundamentach, pieniądzu i ziemi, których nikt nie może posiąść, da się zbudować wolny rynek. Inaczej pieniądz i ziemia nigdy nie przestaną być narzędziami ekonomicznego ucisku.

Pomysły Gesella miały swoje pięć minut w okresie politycznego rozedrgania po pierwszej wojnie światowej. Niemiec został nawet ministrem finansów w powołanej przez anarchistów Bawarskiej Republice Rad (krwawo rozpędzonej w maju 1919 r.). W latach 30. oparty na teorii Gesella wolny pieniądz (tracił na wartości 1 proc. w skali miesiąca) wprowadzono w kilku gminach w Niemczech i Austrii. Doświadczenia lokalnej ludności były ponoć pozytywne, eksperymenty zostały jednak przerwane przez banki centralne obawiające się naruszenia ich monopolu na emisję pieniądza.

Niestety, z wolnym pieniądzem Gesella niewiele wspólnego ma kryptowaluta bitcoin. Bo to dziś raczej hipsterska bańka spekulacyjna. Ani testowane w skali mikro w wielu miejscach na świecie tzw. komplementarne waluty. Na przykład polski „zielony”, akceptowany przez kilkudziesięciu przedsiębiorców na terenie Mazowsza i Małopolski. Więcej ideowego powinowactwa można dostrzec w polityce ujemnych stóp procentowych, stosowanej w ostatnich latach w Europie oraz Japonii. To jednak zaledwie wyjątkowy środek zaradczy, a nie stała, przemyślana polityka prowadząca do zwalczania pokusy nadmiernych oszczędności w gospodarce. Ale może jeszcze rdzewiejący pieniądz wróci do łask?

Pomysł trzeci: dochód podstawowy? Tak, ale…

Gdy jednym głosem mówią najbogatsi przedsiębiorcy z Doliny Krzemowej i waszyngtońskie instytucje finansowe, to wiedz, że coś jest na rzeczy. Tak właśnie dzieje się w ostatnich miesiącach z uniwersalnym dochodem podstawowym (po angielsku UBI). Jeszcze niedawno był to pomysł z kategorii: ekonomiczne i polityczne marzycielstwo. Dziś przesuwa się coraz wyraźniej na półkę non fiction.

Aby zrozumieć powagę sytuacji, wystarczy zerknąć do październikowego „Monitora Fiskalnego” Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który jest poświęcony nierównościom ekonomicznym i sposobom ich zwalczania. Sporą część raportu zajmuje analiza dochodu podstawowego. Ale nie na prawach politycznej ciekawostki testowanej w ograniczonym zakresie tu i tam (Finlandia, Holandia, Kenia). MFW interesuje się dochodem podstawowym śmiertelnie poważnie. Sprawdzając, jak to rozwiązanie mogłoby zagrać w przypadku największych rozwiniętych gospodarek świata.

Oczywiście UBI to bardzo duży worek, z którego w praktyce można wyciągnąć różne modele. Dochód może być bezwarunkowy i oparty wyłącznie na kryterium obywatelstwa. Na zasadzie, że jeśli jesteś członkiem wspólnoty politycznej, to ci się należy. I kropka. Ale co z sytuacją, w której obywatel ochoczo weźmie dochód podstawowy i przeznaczy go wyłącznie na oddawanie się indywidualistycznym przyjemnościom? Zaszyje się w Bieszczadach i tyle go widzieli. Aby tego zagrożenia uniknąć, należy – dowodzą niektórzy – zrobić z UBI rodzaj dochodu partycypacyjnego. A co to znaczy partycypacja? Dla osób w wieku produkcyjnym to praca zawodowa. Nieważne, czy na etacie, czy na własnym. Ale także edukacja, trening czy aktywne poszukiwanie pracy. Do tego domowa opieka nad dziećmi lub osobami starszymi (w kapitalizmie przez rynek niedoceniana) czy wolontariat w uznanych organizacjach pożytku publicznego. Takie rozważania można prowadzić w nieskończoność i za ich pomocą dopasowywać modele UBI do lokalnej specyfiki. W tym jest spora szansa na ich polityczne udomowienie.

Nadal pozostaje jednak kwestia rachunku za UBI. Na potrzeby swojej analizy MFW założył, że dochód podstawowy zostanie wprowadzony dla wszystkich obywateli. I nie zamiast, ale obok obecnie istniejących w różnych krajach rozwiązań fiskalnych. W scenariuszu hojniejszym świadczenie miałoby wynieść 25 proc. mediany wynagrodzeń netto. Według wariantu skromniejszego – 10 proc. Przypomnijmy, że mediana to jest płaca leżąca dokładnie pośrodku rozkładu płac w gospodarce narodowej. Co oznacza, że połowa mieszkańców zarabia lepiej. A druga połowa gorzej. Przełóżmy to na polskie realia. W Polsce mediana to ok. 2400 zł netto. Oznacza to, że w modelu banku światowego polski UBI wyniósłby od 240 do 600 zł. Czyli blisko 500 plus, który też jest rodzajem dochodu podstawowego, tyle że specyficznym, bo nieuniwersalnym.

Następnie autorzy raportu badali, jak kosztowny będzie taki UBI dla budżetów różnych krajów. I tak dla Polski wiązałby się (zdaniem MFW) z corocznym wydatkiem rzędu 2–5 proc. PKB. Dla Francji mógłby wynieść 3–7 proc. PKB. W realnych pieniądzach, a nie w procentach, to w każdym przypadku są gigantyczne sumy.

Ciekawe jednak, że im bardziej do UBI przychylają się ekonomiczne elity, tym więcej wobec niego rezerwy po stronie krytyków… kapitalizmu. – Obiecują nam przemianę złych czasów w świetlaną przyszłość. Zagwarantowanie wszystkim członkom społeczeństwa godziwego dochodu to oczywiście uprawniony cel. Należy jednak zachować krytyczny dystans – uważa Michel Husson, francuski ekonomista i autor głośnej książki „Kapitalizm bez znieczulenia”. Husson napisał niedawno manifest pod tytułem „Sztuczne raje powszechnego dochodu” (opublikowany przez „Le Monde Diplomatique”). Domaga się w nim powiązania postulatu dochodu podstawowego z obowiązkowym… skróceniem czasu pracy. Inaczej UBI będzie tylko rodzajem jałmużny, którą możni tego świata kupią sobie spokój sumienia i nowe możliwości dalszego uelastycznienia rynku pracy.

Zdaniem Hussona intensywna dyskusja na temat nieuchronnej automatyzacji gospodarki to przygotowanie pola do ostatecznego uderzenia w tzw. salariat. Czyli ciągle obowiązujący (choć osłabiony) model pracy opierający się na stałej umowie i realnie istniejącym prawie pracy albo związkach zawodowych. Tymczasem zwolennicy UBI domagają się wejścia w epokę cyfrowego postsalariatu. Mówią, że tak musi wyglądać nasza przyszłość i że nie ma innego wyjścia.

W praktyce nie będzie to jednak oznaczało postępu, lecz regres. To znaczy powrót do XIX-wiecznych relacji pracy. Czyli do czasów presalariatu. W XXI w. zwanego gospodarką fuszki superelastycznego modelu 24-godzinnej gotowości do podjęcia pracy. – Postępowym zwolennikom wystarczającego lub godziwego dochodu w wysokości 1 tys. euro grozi, że posłużą za pożytecznych idiotów przy instalowaniu powszechnego dochodu w faktycznej wysokości 400 euro. Do którego trzeba sobie będzie nieustannie dorabiać, by zachować godność – przestrzega Husson.

Zabezpieczyć nas może przed tym tylko obowiązkowe skrócenie czasu pracy. Automatyzacja wykona część pracy za nas? To świetnie. Zmniejszmy czas pracy bez zmniejszania płac oraz rezygnacji ze zdobyczy socjalnych. I dopiero wtedy rozmawiajmy o dochodzie podstawowym. Wtedy UBI nabierze faktycznego sensu.

Polityka 1.2018 (3142) z dnia 26.12.2017; Rynek; s. 58
Oryginalny tytuł tekstu: "Marzenia ściętej głowy?"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
O Polityce

Dzieje polskiej wsi. Zamów już dziś najnowszy Pomocnik Historyczny „Polityki”

Już 24 kwietnia trafi do sprzedaży najnowszy Pomocnik Historyczny „Dzieje polskiej wsi”.

Redakcja
16.04.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną