Cena ropy nazywana bywa matką wszystkich cen, bo jest najbardziej czytelnym sygnałem rynkowym i wpływa na wzrosty lub spadki cen wielu produktów. Przecież wszystko, co nas otacza, powstało z mniejszym lub większym udziałem paliw lub surowców petrochemicznych. Kiedy więc pandemia dopadła światową gospodarkę, stało się jasne, że ropa musi zareagować spadkiem cen.
Jednak to, co się stało 9 marca, szybko zyskało miano czarnego poniedziałku. Ceny zaczęły spadać w tempie niewidzianym od kryzysu 2008 r. Jeśli w pierwszych dniach marca baryłka utrzymywała się na poziomie ok. 55 dol., to nagle spadła do 33 dol., a potem w kolejnych dniach zjechała poniżej 30 dol. Ropa rozhuśtała giełdy i rynki surowcowe. Pod jej wpływem zaczęła się na świecie paniczna wyprzedaż akcji. Na Wall Street spadki w czarny poniedziałek były tak gwałtowne, że trzeba było wstrzymywać notowania, żeby inwestorzy ochłonęli. Podobnie było w Londynie i we Frankfurcie.
Kolejne dni nie przyniosły poprawy. Przeciwnie, w następny poniedziałek z powodu oświadczenia prezydenta Trumpa, że z pandemią nie poradzimy sobie do sierpnia (wcześniej była dla niego wymysłem „demokratów i fakenewsowych mediów”), rynek znów wpadł w panikę. Trendowi spadkowemu nie oparło się nawet złoto i inne metale szlachetne, uważane w czasach niepewności za „bezpieczny port”. Cena złota zaczęła spadać, bo duża część handlu kruszcem ma charakter wirtualny. Kupuje się i sprzedaje opcje i kontrakty terminowe, a nie sam metal. Koronawirus wystraszył spekulantów, którzy doszli do wniosku, że czasy są zbyt niepewne i trzeba się wycofać, akceptując straty.
Casus belli
W normalnych czasach świat potrzebuje dziennie 100 mln baryłek ropy. Polskie potrzeby to ok. 0,6 mln (baryłka to 159 litrów, 1 tona to 6,84 baryłki).