Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Ratownicy nie ratują. W ich proteście chodzi nie tylko o podwyżki

Łódzki ratownik podczas interwencji Łódzki ratownik podczas interwencji Cezary Pecold / Forum
Wzywający pogotowie mogą się go nie doczekać – czas oczekiwania wynosi od czwartku nawet kilka godzin. Tylko w Warszawie prawie połowa z 80 karetek nie mogła wyjechać na wezwanie chorych.

Powodem jest protest ratowników, którym nie podoba się obniżka płac. Od czerwca nie dostają już dodatku covidowego, który mógł sięgać nawet 15 tys. zł.

Czytaj też: Lekarze i pielęgniarki mają dość. W co gra z nimi władza?

Do wielu chorych pomoc nie dojedzie

W tym samym czasie prezydent podniósł zarobki posłom oraz kadrze ministerstw nawet o 70 proc. Ratownicy nie rozumieją, dlaczego z powodu rosnącej drożyzny politykom należą się podwyżki, a medykom odwrotnie – obniżki płac. W dodatku dzieje się to w sytuacji, gdy zbliża się kolejna fala pandemii. Ratownicy będą więc protestować przez najbliższy tydzień, biorąc urlopy albo – czego oficjalnie nie mówią – udając się na zwolnienia lekarskie. 11 września dołączą do nich lekarze, pielęgniarki i inne zawody medyczne, które zapowiedziały protest ogólnopolski. W obronie polskiego lecznictwa, które stało się niewydolne.

Minister zdrowia Adam Niedzielski zapewnia, że bezpieczeństwo pacjentów będzie zagwarantowane, ale to nieprawda. Do niektórych pacjentów dojadą ratownicy straży pożarnej, zastępujący karetki pogotowia, ale do innych nie będą w stanie. Możliwości Lotniczego Pogotowia Ratunkowego także są mocno ograniczone. A ratowników w karetkach brakuje od dawna – część zrezygnowała i odeszła z zawodu już wcześniej. Jednocześnie liczba zakażeń covidowych rośnie, choć na razie wolno. Zapowiada się kolejna pandemiczna jesień i zima, a w telewizjach znów mogą pojawić się obrazki z karetkami, które nie zdążą do potrzebujących. Coraz więcej szpitalnych oddziałów ratunkowych, tzw. SOR-ów, już teraz się zamyka.

Jeszcze niedawno w części karetek na pomoc chorym przyjeżdżali lekarze, teraz z powodu braków kadrowych się ich wycofuje. Na ratunek przyjeżdżają więc ratownicy. Teraz jednak protestują. Odchodzą z zawodu nie tylko ci pracujący w Warszawie. Protest rozlał się już na całe Mazowsze.

Czytaj też: Karetki od szpitala do szpitala

Nie chodzi tylko o pieniądze

Minister Niedzielski usiłuje całą sprawę sprowadzić do żądania podwyżek, mówiąc, że „chodzi o płace, a nie o zastrzeżenia systemowe”. Nie wszyscy niskimi zarobkami ratowników chcą się przejmować, gdy dowiadują się, że średnio w Warszawie za godzinę płaci im się nawet 45 zł brutto. To jednak pracownicy kontraktowi, sami muszą z tego opłacić ZUS. Spore sumy inkasują, gdy miesięcznie pracują 350–400 godzin, czyli ponad dwa razy dłużej, niż przewiduje kodeks pracy. To dzisiaj podobno „normalka”.

Gdyby nawet chodziło im tylko o większe pieniądze, to jako społeczeństwo mamy do wyboru: mieć szanse na przyjazd karetki za większe pieniądze albo płacąc mniejsze, nie doczekać się jej. Chyba że wojewodowie protestujących ratowników „ubiorą w kamasze”, czyli zmilitaryzują, wprowadzając kolejny stan wyjątkowy.

Minister mija się z prawdą, mówiąc, że protestujący nie mają zastrzeżeń do systemu opieki zdrowotnej. Mają ogromne. Nie tylko z punktu widzenia pacjentów funkcjonuje on bowiem fatalnie – z ich perspektywy także. Oni widzą to, co ukrywa się przed pacjentami, żeby dowiedzieli się jak najpóźniej, a najlepiej wcale. Na przykład że organizatorzy systemu zrezygnowali z badania niektórych wskaźników, które były dostępne wcześniej. Zamiast system ratownictwa usprawniać i rozwijać, państwo czyni go nieprzejrzystym. Żeby społeczeństwo nie dowiedziało się, jak bardzo jest źle.

Nie mierzy się np. średniego czasu oczekiwania na karetkę. Kiedyś, gdy czas dojazdu się wydłużał, było to jasnym dowodem, że system działa źle. Wiedza o tym była publicznie dostępna. Można było próbować zidentyfikować najsłabsze ogniwa i je naprawiać. Teraz państwo dowody skasowało – nie podaje, ile się czeka. W ludzkiej pamięci zostało tylko to, że w przypadku wielu nagłych chorób, np. zawału, o możliwości uratowania życia decyduje pierwsza godzina. Jeśli karetka w tym czasie nie dojedzie, rodzina traci chorego, a w najlepszym razie zostaje on nie w pełni sprawny.

Czytaj też: PiS podzielił medyków na lepszych i gorszych. Nieczyste zagranie

System nieprzyjazny dla pacjenta i dla medyka

Gdy tak dramatycznie brakuje lekarzy i pielęgniarek, państwo powinno robić wszystko, by jak najlepiej kształcić ratowników, przyciągnąć do zawodu jak najwięcej chętnych. Zwłaszcza teraz, kiedy na obecność doktora w karetce już nie możemy liczyć. Politycy odpowiedzialni za ochronę zdrowia także w tej kwestii nie zrobili nic.

Ze słów dr. Jarosława Madowicza, prezesa Polskiego Towarzystwa Ratowników Medycznych, dla „DGP” wynika, że ratownicy w Polsce wykształceni są gorzej niż farmaceuci i fizjoterapeuci. Nic dziwnego, że niektórzy nazywają ich „sanitariuszami”. Madowicz mówi, że osoba po studiach na kierunku ratownictwo medyczne nie ma przed sobą żadnej możliwości rozwoju, czegoś w rodzaju ścieżki kariery. Nikt nie certyfikuje ich kompetencji, nie mogą ich zdobyć nawet na szkoleniach czy kursach. Owe szkolenia zarezerwowane są… dla lekarzy.

Od ratownika w karetce często zależy nasze życie. Ponieważ są nie najlepiej wykształceni, wielu procedur w celu pomocy pacjentowi zrobić im nie wolno, bo zarezerwowane są dla lekarza. A lekarzy nie ma. To nie jest protest tylko o kasę, tu chodzi o życie.

Czytaj też: Rząd ponad prawem. Dodatki dla lekarzy zamrożone

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną