„W sklepach ceny od rana do wieczora skaczą o 10–20 proc.” – zanotował w listopadzie 1923 r. w dzienniku senator Juliusz Zdanowski. Kupcy, próbując sobie z tym radzić, sprzedawali ubrania i buty na raty. Klient wpłacał pewną sumę i wystawiał oprocentowany weksel, który musiał wykupić w ciągu miesiąca. Jednak kto mógł, uciekał od polskich pieniędzy (wówczas były to polskie marki). Na terenie dawnego Królestwa Kongresowego do obiegu wróciły złote carskie ruble, a w Galicji królował dolar. Większość obywateli biedniała z tygodnia na tydzień. „Tkacz łódzki świetnie się nigdy nie miał, ale dopiero za rządów »Chjeny« [złośliwe określenie koalicji Chrześcijańskiego Związku Jedności Narodowej] musi jadać psie mięso. To jest fakt urzędowo ustalony. Województwo łódzkie wydało specjalne przepisy, jak to psie mięso sprzedawać” – grzmiał na początku grudnia z mównicy sejmowej poseł Narodowej Partii Robotniczej Ludwik Waszkiewicz. Nic dziwnego, że w kraju wrzało, choć zaledwie pół roku wcześniej wszystko prezentowało się jeszcze całkiem optymistycznie.
Miłe złego początki
Po zakończeniu wojny z bolszewicką Rosją polska gospodarka zaczęła się szybko rozwijać i kolejne rządy zupełnie nie przejmowały się inflacją, dostrzegając jedynie jej zalety. „Nakręcała koniunkturę, ułatwiała eksport, zmniejszała zadłużenie w walucie nią objętej. Deprecjacja zobowiązań prowadziła do sytuacji, w której praktycznie nie można było zbankrutować. Malały płace realne pracowników najemnych, ale rosło zatrudnienie” – wylicza Wojciech Morawski w monografii „Władysław Grabski, polityk, mąż stanu, reformator”. Przez trzy lata inflacja wspomagała koniunkturę gospodarczą, więc ją tolerowano, podobnie jak w sąsiedniej Republice Weimarskiej.