Łodzianie jeżdżący tramwajami i autobusami mogą odetchnąć z ulgą, ale tylko na chwilę. Z powodów proceduralnych ogromna podwyżka cen biletów zostanie nieco opóźniona. Jazda komunikacją miejską będzie droższa nie od 1 stycznia, jak chciały władze miasta, a prawdopodobnie od 1 marca. Wówczas bilet miesięczny dla płacących podatki w Łodzi ma kosztować aż 126 zł (teraz 96 zł). Zdrożeją także bilety dla podróżujących okazjonalnie – z 3 do 4 zł (40-minutowy) oraz z 3,80 do 5 zł (godzinny).
Czytaj także: Dlaczego miasta ograniczają komunikację publiczną
PiS tyko czeka na ogłoszenie podwyżek
Władze Łodzi twierdzą, że podwyżek nie da się uniknąć, bo drastycznie rosną wydatki za paliwo, a przede wszystkim za energię elektryczną. Równocześnie miasto, jak wszystkie samorządy, traci przychody podatkowe z powodu tzw. Polskiego Ładu. Podobne podwyżki jak w Łodzi grożą pasażerom także w innych miastach. Nie wyklucza ich na przykład prezydent stolicy Rafał Trzaskowski. Jednak dla samorządowców to bardzo trudny i niewygodny temat, bo przecież jesienią 2023 r. czekają ich kolejne wybory. Opozycyjni radni PiS tylko czekają na ogłoszenie podwyżek, by temat wykorzystać w kampanii. Na razie zatem wielu włodarzy utrzymuje ceny na dotychczasowym poziomie i zwiększa dotacje do transportu zbiorowego z i tak napiętych lokalnych budżetów. To niezbędny krok, bo na przykład w stolicy czy Gdańsku przychody z biletów pokrywają już tylko ok. 20 proc. kosztów funkcjonowania komunikacji miejskiej. Przed pandemią było to 35–40 proc.
Samorządy bez dotacji
Mamy do czynienia z sytuacją absurdalną. Z jednej strony to właśnie dobry transport zbiorowy, zachęcający do zostawienia własnego samochodu pod domem, pomaga w poprawie jakości powietrza i zmniejsza korki. A równocześnie to właśnie komunikacja miejska jest jednym z największych przegranych ostatnich dwóch lat. Demonizowana niesłusznie przez rząd jako miejsce o wyjątkowo dużym ryzyku zakażenia koronawirusem (przeczą temu liczne badania naukowe przeprowadzane w różnych krajach) mocno ucierpiała zwłaszcza w czasie pierwszej fali pandemii. Jednak i w kolejnych miesiącach liczba pasażerów nie wróciła do poziomów przedpandemicznych. Jedni jazdy autobusem czy tramwajem zwyczajnie się boją, inni pracują zdalnie, więc przemieszczają się rzadziej niż dotąd.
Czytaj także: Podziemne zawijasy. M3 według ratusza nie ma sensu
Inaczej niż we Francji czy Niemczech samorządowcy nie dostali od rządu żadnych rekompensat mających wyrównać znacznie niższe wpływy ze sprzedaży biletów. A teraz transport zbiorowy, zwłaszcza ten elektryczny (czyli zeroemisyjny, najbardziej przyjazny środowisku), jest poszkodowany z powodu eksplozji cen prądu. Na przykład stołeczne metro za każdą kilowatogodzinę w przyszłym roku zapłaci o ponad 80 proc. więcej niż w tym. Na razie miasta szukają oszczędności, testują cięcia w rozkładach jazdy i ograniczają inwestycje. To wszystko w chwili, gdy rozwój transportu zbiorowego powinien być priorytetem.
Intercity i TLK po staremu – rząd dotuje swoich
Czy są zatem dobre wiadomości dla pasażerów? Fala podwyżek przetoczyła się również przez koleje regionalne, finansowane z budżetów samorządów wojewódzkich. Tam również znacznie droższy prąd spowodował zmiany w cennikach nawet o kilkanaście procent. Niekorzystny trend nie dotknął tylko jednego przewoźnika. To państwowa spółka PKP Intercity, mająca praktycznie monopol w obsłudze połączeń dalekobieżnych. Z nieoficjalnych informacji wynika, że także ten przewoźnik chciał podwyższyć ceny biletów, a dodatkowo ograniczyć oferty promocyjne, ale rząd się nie zgodził. W zamian PKP Intercity może liczyć w przyszłym roku na znacznie wyższą dotację do przewozów. To dowód na to, jak wielką rolę w transporcie zbiorowym odgrywają publiczne pieniądze. Dysponuje nimi rząd i to jemu wdzięczni mają być pasażerowie pociągów IC czy TLK. Za to samorządowcy są na z góry przegranej pozycji. Albo rozwścieczą pasażerów podwyżkami cen, albo rozczarują cięciami w rozkładach jazdy.
Czytaj także: „Ja tu tylko bilety sprzedaję!”. Z życia pasażera w Polsce