Rząd tnie podatki pośrednie
W pierwszej tarczy, ogłoszonej w końcówce listopada i wchodzącej w życie na przełomie grudnia i stycznia, rząd koncentrował się na obniżce opodatkowania energii (VAT na prąd i ciepło w dół z 23 na 5 proc.) i jej nośników: gazu (VAT z 23 na 8 proc.) i paliwa (obniżona akcyza, zwolnienie z podatku handlowego). Od lutego pogłębi te działania – stawka VAT na paliwa ma spaść z 23 do 8 proc., na gaz z 8 do 0 proc. Dodatkowo z VAT zwolniona ma być większość produktów spożywczych (obecnie opodatkowane 5-procentową stawką) oraz nawozy.
Obniżki te na razie mają pozostać w mocy do lipca (do terminu wycofania tarczy jeszcze wrócimy). Sejm błyskawicznie przyjął projekt obniżający stawki VAT, a także uzupełniającą ustawę regulującą rynek gazu – m.in. obniżającą taryfy, które płacą spółdzielnie i wspólnoty mieszkaniowe, szpitale, szkoły, przedszkola, żłobki i instytucje opieki społecznej, do poziomu zaakceptowanego przez Urząd Regulacji Energetyki dla gospodarstw domowych. W praktyce oznacza to, że ich rachunki za gaz wzrosną o kilkadziesiąt, a nie kilkaset procent.
Polski (bez)Ład: Kto i ile straci na rewolucji Morawieckiego
Jak tarcze wpłyną na inflację?
Po zapowiedziach premiera ekonomiści rzucili się do komputerów i próbowali oszacować wpływ tych zmian na wartość inflacji. Jak zwykle w prognozach diabeł tkwi w szczegółach, czyli w założeniach. Pułapki są dwie – po pierwsze, czy tarcze obowiązują faktycznie do końca lipca, czy należy spodziewać się ich przedłużenia do końca roku? Po drugie, na ile obniżki VAT będą widoczne w cennikach, a na ile sprzedawcy zwiększą sobie za ich pomocą marże?
Ceny prądu i gazu są regulowane, tam konsument otrzymuje całą ulgę w podatkach od razu. Podobnie podziałają obniżki na stacjach benzynowych – zwłaszcza gdy adekwatnej do spadku VAT obniżki dokonają kontrolowane przez państwo Orlen i Lotos, ich konkurenci nie będą mieli wyboru i również dostosują ceny na dystrybutorach. Oczywiście przy założeniu, że w międzyczasie nie wzrosną ceny ropy na tyle, że zniwelują podatkowe korzyści. Na to jednak już nikt wpływu nie ma.
Inaczej może być w przypadku cen żywności – nie należy się spodziewać, że 1 lutego nasze śniadanie będzie kosztować równo 5 proc. mniej niż 31 stycznia. Po pierwsze, stale rosną koszty producentów – drożeją zarówno surowce (mąka, tłuszcze, mięso, warzywa), jak i koszty produkcji i dystrybucji (prąd, woda, praca), a także kredytów, które firmy mają w bankach. W rezultacie nawet gdyby wszyscy sprzedawcy obniżyli ceny o VAT, to wciąż mogą być w kolejnych miesiącach wyższe, bo wyprodukowanie i dostarczenie na półkę będzie kosztować więcej. Zalecałabym więc daleko idącą ostrożność: zanim ktoś pójdzie za słowami premiera i zacznie w piekarni wykłócać się o cenę chleba, niech zastanowi się, czy wie, ile kosztuje jego produkcja.
Po drugie, w odróżnieniu od łatwych do kontrolowania cen paliw, których jest tylko kilka rodzajów i tej samej jakości na każdej stacji, żywność to tysiące rodzajów produktów w setkach tysięcy punktów handlowych. Zwykle zwracamy uwagę na kilka z nich – np. ulubiony rodzaj masła czy odmianę jabłek – i na tej podstawie formujemy w głowie etykietkę, że w danym okresie i sklepie jest „drogo” lub „tanio”. Sprzedawcy, zwłaszcza wyspecjalizowane w zarabianiu pomimo ciągłych promocji sieci handlowe, wyliczą sobie to tak, żeby obniżyć ceny najbardziej wrażliwych produktów i podnieść ceny tych, na które mniej zwracamy uwagę.
Czytaj też: Promocja na VAT w czasach podwyżki cen. Kto zyska?
Uwzględniając różne podejścia do tych wątpliwości, większość ośrodków analitycznych oczekuje, że inflacja spadnie o 2–3 pkt. proc., czyli mniej więcej do poziomu 6 proc. Przy założeniu, że rząd utrzyma tarczę do końca roku, zmniejsza to prawdopodobieństwo, że zobaczymy w którymś miesiącu dwucyfrową inflację.
Kiedy powrót do starych stawek VAT?
Tu dochodzimy do kluczowej kwestii, czyli kiedy tarczę odwiesić na ścianę i dać odpocząć zmęczonemu jej dźwiganiem ramieniu (tj. budżetowi, którego wpływy z VAT i innych podatków pośrednich spadną o ok. 18 mld zł). Nagłe jednorazowe wycofanie się z tarczy na początku sierpnia oznacza, że te 2–3 pkt proc., które udało się „zdjąć” z inflacji w pierwszym półroczu, od razu wracają. Rosną podatki pośrednie, a z nimi ceny.
Taka wymuszona regulacyjnie zmiana cennika to zaś świetna okazja, żeby cenę podnieść jeszcze bardziej i zarobić na sprzedaży więcej – ze względu na niską rentowność handlu w Polsce (duża konkurencja i wrażliwy na ceny klient), niepewną sytuację pandemiczną i spodziewany wzrost pozostałych kosztów firmy będą czekały na pretekst do poprawienia wyników. Nie można im się dziwić. Zapewne wiosną rząd stanie więc przed wyborem – przedłużyć tarcze, odchudzając budżet o kolejne kilkanaście miliardów złotych, czy pozwolić, aby świeżo osiągnięty sukces w postaci inflacji bezpiecznie odległej od „psychologicznej” bariery 10 proc. zniweczyć, pozwalając na jej wzrost w sierpniu ponownie do ok. 8 proc.
Czytaj też: Władza nie walczy z inflacją, rozkłada ją na raty
Politycznie decyzja o wycofaniu tarcz będzie więc bardzo trudna. Powrót do starych stawek VAT w styczniu 2023 r. też może taki być – z jednej strony na przełomie roku inflacja w końcu będzie odczuwalnie spadać (choćby przez efekty statystyczne, czyli odniesienie do wysokich poziomów cen z przełomu 2021/2022), z drugiej nowy rok to nowe taryfy na prąd i gaz, wzrost cen wywołany choćby wzrostem płacy minimalnej…
Żal byłoby dolewać oliwy do ognia w roku wyborczym. Kiedyś jednak trzeba będzie, bo niski VAT jest kosztowny dla budżetu, a poza tym zgoda Brukseli na obniżkę stawek dotyczyła działania tymczasowego, a nie stałego. VAT jest regulowany na poziomie unijnym, aby nie doprowadzać do zaburzeń konkurencji na rynku wewnętrznym. Ponadto już teraz Unia będzie mieć duży problem z proponowanym zerowym VAT na gaz – to paliwo kopalne, a w ramach polityki klimatycznej takie nie powinny mieć preferencyjnych stawek opodatkowania.
Oczekiwania inflacyjne jak potwór z Loch Ness
Jakie są więc korzyści z tarczy? Polityczne zyski prawdopodobnie będą, choć mogą okazać się przejściowe – obecny rząd lubi działać szybko i spektakularnie, a wprowadzając tarczę antyinflacyjną, zaangażował się w batalię rozpisaną na parę kwartałów i raczej niedającą szans na widowiskowe sukcesy, bo inflacja za szybko nie wróci w pobliże celu NBP (2,5 proc.).
Przedstawiając drugi tarczowy pakiet, premier argumentował, że chce w ten sposób oddziaływać na oczekiwania inflacyjne i zapobiec pojawieniu się spirali płacowo-cenowej. To bardzo trudne do opanowania zjawisko, gdy w obliczu wysokiej inflacji pracownicy żądają podwyżek (a przy obecnym niskim bezrobociu mają dobrą pozycję negocjacyjną), pracodawcy przyznają im wyższe wynagrodzenia, więc muszą podnieść ceny, w efekcie pracownicy żądają podwyżek… itd.
Problem z oczekiwaniami inflacyjnymi jest taki, że to ekonomiczny potwór z Loch Ness – dużo się o nim mówi, a tak naprawdę nie wiadomo, skąd się bierze i jak zachowuje. Czy gorzej na oczekiwania wpłynie miesiąc lub dwa dwucyfrowej inflacji, czy dwa lata inflacji powyżej 5 proc.? Przekonamy się za parę miesięcy.
Tarcza duża, ale cienka
Tarcza, jak to tarcza, powinna też chronić. W tym przypadku gospodarstwa domowe, jak mówią ekonomiści, czy też polskie rodziny, jak mówi premier, przed wzrostem kosztów życia. Niestety, rząd zdecydował się na tarczę dużą, szeroką, a przez to rozklepał tę blachę bardzo cieniutko. Osłoni większość, ale słabo.
Dodatek osłonowy ma w przeliczeniu na miesiąc wartość symboliczną, za to otrzyma go mniej więcej co trzecia rodzina. Mniejszy VAT zapłacą wszyscy i tu można argumentować w dwie strony: relatywnie skorzystają najbiedniejsi, bo w ich budżetach ogrzewanie, prąd i żywność mają procentowo największy udział. W wartościach bezwzględnych jednak najbardziej skorzystają zamożni, którzy ogrzewają i oświetlają duże domy i jeżdżą dużymi, paliwożernymi samochodami.
Rząd zapomniał też o tych, którzy samochodem nie jeżdżą wcale lub sporadycznie, a wybierają – z braku innej możliwości, z oszczędności, z troski o klimat – transport zbiorowy. VAT na bilety kolejowe czy autobusowe się nie zmienia, a ich ceny rosną, bo PKP i samorządowe spółki komunikacyjne mają coraz wyższe koszty. Transport zbiorowy będzie więc mniej konkurencyjny cenowo.
Czytaj też: Następny przystanek? Podwyżka cen biletów
Pogłębienie ubóstwa mimo miliardów na walkę z inflacją
Rząd wziął na siebie duże ryzyko, podejmując się walki z inflacją. Przede wszystkim polityczne i wizerunkowe, a także dla finansów publicznych. Propozycja premiera, aby klienci pilnowali cen, to z kolei zaproszenie do dalszej antagonizacji zmęczonego sytuacją gospodarczo-pandemiczno-polityczną społeczeństwa.
Wreszcie ryzyko nieefektywności. Mimo 20 czy 30 mld zł na walkę z inflacją należy się spodziewać pogłębienia ubóstwa i wszystkich problemów społecznych, które generuje, bo do tych, którzy najbardziej potrzebują, trafi zbyt mało pomocy. Tak się dzieje, gdy zamiast polityki społecznej realizuje się politykę monetarną. I politykę po prostu.
Czytaj też: Polki i Polacy o Polskim Ładzie. Komu i ile zabrał PiS?