Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Wzrost płacy minimalnej. Więcej w portfelu, mniej w koszyku

Dla rządu priorytetem nie jest walka z drożyzną, ale utrzymanie władzy. Dla rządu priorytetem nie jest walka z drożyzną, ale utrzymanie władzy. NomadSoul / PantherMedia
Wzrost płacy minimalnej w przyszłym roku, jaki proponuje rząd, przebił zapisy ustawy i oczekiwania – minimalne zarobki od stycznia wzrosną z 3010 zł do 3490 zł brutto. W lipcu będzie kolejna podwyżka, do 3600 zł.

W sumie płaca minimalna urośnie o prawie 20 proc. Stwierdzenie, że najniższe zarobki wyprzedzą wzrost cen, byłoby jednak ryzykowne, inflacja pójdzie bowiem w górę jeszcze szybciej.

Czytaj także: Inflacja 16,1 proc. Miała być „stabilizacja”, będzie szok

Nawet bułki za drogie

Dla rządu priorytetem nie jest jednak walka z drożyzną, ale utrzymanie władzy. Im szybciej ceny będą rosły, tym gorliwiej partia rządząca będzie chronić przed nędzą najmniej zarabiających. Kosztem średniaków. PiS zaś będzie im wmawiać, że jeśli opozycja wygra wybory, to ceny nadal będą rosły, ale nowy rząd nad nikim z troską się już nie pochyli. Czyli będzie jeszcze gorzej.

Pracodawcy są załamani, a małe firmy, już teraz mocno dotknięte rosnącymi cenami gazu i energii elektrycznej, coraz częściej myślą o zamykaniu biznesu. Tak duży wzrost płacy minimalnej spowoduje, że ich produkty będą musiały być jeszcze droższe, coraz częściej za drogie dla wielu grup, dla których do tej pory były niezbędne. Nawet bułki stały się luksusem, na który nie każdego dnia można sobie pozwolić. Szybki wzrost płacy minimalnej może więc budzić nadzieję, że najuboższym nieco się poprawi. W ich portfelach przybędzie pieniędzy. Problem w tym, że nie przybędzie towarów, tempo wzrostu PKB przecież maleje. Analitycy spodziewają się nawet technicznej recesji.

Płace rosną, gospodarka hamuje

Zamykają się małe piekarnie, bo w chlebie czy bułkach energia kosztuje już więcej niż także dużo droższa mąka. Nie przeżyje wiele restauracji i zakładów kosmetycznych, z luksusu rezygnuje się najszybciej. Załamanie na rynku mieszkaniowym już powoduje, że „budowlanka” zaczyna zwalniać ludzi. Szacuje się, że z tej branży będzie musiało odejść 100 tys. osób. Szybki wzrost płacy minimalnej spowoduje jeszcze szybszy wzrost kosztów, zwolnień może być jeszcze więcej – alarmują organizacje pracodawców. Do kilkakrotnie nieraz wyższych kosztów energii dopisać trzeba będzie rosnące koszty pracy, ceny towarów i usług ruszą do góry. Presja płacowa stanie się jeszcze silniejsza.

Skoro rośnie płaca minimalna, to osoby o wyższych kwalifikacjach też chcą zarabiać więcej. Komuś, kto do tej pory zarabiał o 300–400 zł więcej niż osoba bez kwalifikacji, z pewnością trudno będzie się z tym pogodzić, że zarobki osób bardziej firmie potrzebnych zrównają się z poborami tych, których łatwiej zastąpić. Drożyzna dotyka przecież wszystkich. Te grupy także zażądają podwyżek. Co je przed tym powstrzyma? Zapewne tylko świadomość, że mogą pracę stracić, jeśli firma padnie. Jeśli bankructw będzie więcej i liczba bezrobotnych zacznie rosnąć, najwięcej wśród nich będzie jednak osób bez kwalifikacji. Ten kij ma dwa końce.

Rośnie presja płacowa

Kiedy PiS w 2015 r. przejmował władzę, płaca minimalna wynosiła 1750 zł. Do kampanii taka informacja świetnie się nadaje – zwiększył najuboższym, czyli blisko 2 mln osób, marne zarobki. Nigdy wcześniej płaca minimalna nie rosła aż tak szybko. Ale też nigdy wcześniej po trudnym okresie transformacji ceny tak nie galopowały. Płaca minimalna szybko rośnie, ale siła nabywcza naszych pieniędzy jeszcze szybciej maleje.

PiS spowodował, że w domowych budżetach najmniej zarabiających jest nominalnie więcej złotówek. Ale złotówek się do garnka nie włoży, trzeba za nie kupić żywność, zapłacić za mieszkanie, bilety do pracy czy benzynę. Coraz więcej rodzin odkrywa, że teraz stać je na o wiele mniej niż wtedy, gdy – licząc złotówki – zarabiały gorzej. Najmocniej zaś dostają po kieszeni średniacy z wyższymi kwalifikacjami: ich zarobki tracą wartość zarówno nominalną (zbliżyły się albo nawet zrównały z minimalnym wynagrodzeniem), jak i realną, którą niszczy drożyzna. Albo wręcz bywają niższe, czego najlepszym przykładem są nauczyciele. Coś tu nie gra. Niby jest lepiej, a tak naprawdę gorzej.

Pojechaliśmy do gmin, w których wygrywa PiS. „Drożyzna jest okropna, ale Tusk gorszy”

Puste złotówki nie bogacą

Kiedy PiS zapowiadał, że dzięki jego rządom zarobki Polaków zaczną rosnąć szybciej, Polacy uznali, że to oznacza, iż będzie im się wiodło coraz lepiej, będzie ich stać na coraz więcej. Złoty był walutą stabilną, inflacja nie doskwierała, nie przypuszczano, że to się zmieni.

Szybkie tempo wzrostu płacy minimalnej miało wymusić na pazernych kapitalistach inny podział zysków: mniej dla właścicieli firm, a więcej dla ich pracowników. To piękna idea, wielu się podobała. Tym bardziej że w Polsce udział płac w PKB był niższy niż w innych krajach. Dlaczego więc tak się nie stało? Dlaczego zamiast cieszyć się rosnącym dobrobytem, z przerażeniem czekamy na zimę? Bo może być głodno i chłodno?

Premier Mateusz Morawiecki zwala winę na Putina, ale to nieprawda, w każdym razie nie cała. Gdyby Rosja nie zaatakowała Ukrainy, a przeciwko całemu Zachodowi nie wycelowała gazowej broni, w Polsce też ceny rosłyby szybko, chociaż pewnie wolniej niż teraz. Dobrobyt bowiem nie bierze się z dekretowania wyższych płac przez polityków, ale z rozwoju gospodarki. Nasz rozwój w ostatnich latach opierał się jednak głównie na konsumpcji, na szczęście był także eksport. Konsumpcja wynikała z coraz szybszego tempa drukowania pustych pieniędzy. Na takim silniku nie da się zajechać daleko. Jeszcze przed wojną inflacja dobijała więc do 10 proc.

Przez lata NBP prowadził dokładne analizy tego, co dzieje się w gospodarce. Wiedzieliśmy nie tylko, jak szybko rosną płace, ale – co tak samo ważne – czy w tym samym tempie rośnie nasza produktywność. Jeśli wydajność wyprzedzała wzrost płac, pracownicy słusznie domagali się podwyżek, bo na nie zapracowali. Teraz jednak inflacja jest dużo szybsza niż wzrost wydajności, nasze pieniądze tracą na wartości. Bo żeby wydajność rosła, firmy muszą inwestować. U nas od kilku lat przedsiębiorcy inwestować się boją. Tańszych towarów i usług nie przybywa, rosną tylko ceny. A będzie jeszcze gorzej, bo maleją zamówienia eksportowe.

Czytaj także: PiS chwali się budżetem na 2023 r. Znowu będzie jazda bez trzymanki

Duzi się bogacą, mały biznes pada

Paweł Borys, szef PFR, twierdzi jednak, że nie jest źle – duże i średnie firmy osiągają przecież niezłe zyski. Tylko że te największe firmy są głównie państwowe. Politycy zadbali, aby miały monopolistyczną pozycję, czyli przywilej ustalania cen, jakich sobie zażyczą. Stać je, aby dobrze opłacać pracowników, zwłaszcza na kierowniczych stanowiskach obsadzanych przez partię.

Mamy więc sytuację, że mały prywatny biznes pada, bo nie radzi sobie z lawinowo rosnącymi kosztami, natomiast państwowe molochy na kryzysie energetycznym zarabiają kokosy. PKN Orlen, PGNiG, kopalnie. Im nam jest gorzej, tym im lepiej. Dokąd zaprowadzi to naszą gospodarkę? Co stanie się z ludźmi pracującymi w prywatnych firmach? Czy molochy długo będą się cieszyć prosperity, jeśli siła nabywcza całego społeczeństwa będzie zjadana przez inflację, chociaż nominalne pensje będą rosły?

Czytaj także: Dodatkowe emerytury nie doganiają cen, a będzie gorzej

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną