Kryzys? Jaki kryzys? W upadających lub przejmowanych za bezcen bankach prezesi ciągle nie mogą narzekać na pensje. Pięć inwestycyjnych banków z Wall Street, z których dziś trzy zniknęły, a dwa ratują się zmianą profilu działalności, tylko w ubiegłym roku wydało na wynagrodzenia dla swoich zarządów ponad 600 mln dol. Do biednych nie należeli również prezesi dwóch wielkich instytucji, zajmujących się udzielaniem i gwarantowaniem kredytów hipotecznych. Szef Fannie Mae Daniel Mudd zarobił w 2007 r. ponad 11 mln dol., a Richard Syron z konkurencyjnego Freddie Mac dostał 18 mln. Ostatnio oba giganty musiał znacjonalizować amerykański rząd, aby zapobiec ich bankructwu.
Jeszcze bardziej szokujące są dane za ostatnie trzy lata, podczas których Ameryka ciężko pracowała na obecne załamanie. W tym czasie, według wyliczeń firmy doradczej Equilar, prezes Lehman Brothers Richard Fuld dostał w sumie 187 mln dol. Lloyd Blankenfein z Goldman Sachs zarobił 76 mln, a Angelo Mozilo z Countrywide Financial, specjalizującego się w kredytach hipotecznych, zgarnął ponad 360 mln dol.
Dziś prezesi odchodzą w niesławie, a amerykańscy politycy i opinia publiczna ciskają na nich gromy. W dużej mierze ta złość wynika z bezsilności, bo zarobionych już pieniędzy nie da się odebrać. Byłoby to możliwe tylko w przypadku udowodnienia im przestępstw finansowych. A na to najwyraźniej się nie zanosi. Zgodnie z ustawą z 2002 r., przyjętą po fali afer związanych z kreatywną księgowością (na czele z tzw. aferą Enronu), można zabrać byłym szefom apanaże, które dostali, oszukując akcjonariuszy. FBI prowadzi teraz kilkanaście postępowań sprawdzając, co działo się w upadających bądź przejmowanych instytucjach, ale na razie żaden z prezesów nie doczekał się prokuratorskich zarzutów.
Jedyna kara, która może spotkać osoby uważane za współwinne kryzysu, to zabranie im wielomilionowych odpraw. Tak chcą zrobić rządowe instytucje zarządzające dziś Fannie Mae i Freddie Mac. Pod naciskiem polityków wstrzymano wypłatę 10 mln dol. Danielowi Muddowi i 15 mln Richardowi Syronowi. Na razie nie wiadomo, czy obaj panowie będą sądownie dochodzić tych pieniędzy, czy też postanowią Amerykanom nie przypominać więcej o swoim istnieniu i zadowolą się dotychczasowymi zarobkami.
Honorem uniósł się natomiast odchodzący prezes AIG Robert Willumstad. Oświadczył, że nie należy mu się odprawa, bo nie uratował firmy i zrezygnował z zagwarantowanych mu 22 mln dol. Natomiast John Thain z banku Merrill Lynch po zaledwie 10 miesiącach pracy już zasługuje na pożegnanie warte 50 mln dol. Tyle powinien dostać, jeśli Bank of America, który przejął Merrill Lynch, postanowi się z nim pożegnać.
Okazuje się, że w najlepszej sytuacji byli ci prezesi, którzy zdając sobie sprawę z nadciągającej burzy, wcześniej opuścili swoje lukratywne posady. Zarobili jeszcze więcej niż ich następcy, a równocześnie ominął ich gniew polityków i inwestorów. W 2007 r. Merrill Lynch pożegnał poprzedniego prezesa Stanleya O’Neala pakietem wartym łącznie ponad 160 mln dol. 105 mln dostał szef Citigroup Charles Prince, który odszedł z banku również w ubiegłym roku.
Im więcej instytucji finansowych wpadało w tarapaty, tym głośniej Ameryka zaczęła pytać o nieprzyzwoicie wysokie wynagrodzenia zarządzających. W marcu br. w amerykańskim Kongresie odbyło się przesłuchanie, w którym uczestniczyli Angelo Mozilo, Charles Prince i Stanley O’Neal. Odpowiadając na pytania polityków, bronili zaciekle swoich olbrzymich zarobków. Argumentowali, że zostały one ustalone przed rozpoczęciem kryzysu i odzwierciedlały olbrzymie zyski i znakomitą kondycję firm, w których przejmowali rządy. Równocześnie twierdzili, że medialne doniesienia o ich wynagrodzeniach są przesadą, a oni sami tracą miliony, gdy akcje ich instytucji gwałtownie spadają.
Dyskusja na temat ograniczenia zarobków szefów instytucji finansowych, które wpadną w tarapaty, trwa w Ameryce od dawna. Jednak ostatni kryzys uczynił z niej jeden z najważniejszych tematów w mediach. Zwolennicy zmian zdali sobie sprawę, że lepszej okazji już nie będzie. Postanowili także i w tej dziedzinie wprowadzić surowsze regulacje do przygotowanego przez sekretarza skarbu Henry’ego Paulsona planu ratunkowego dla amerykańskich rynków finansowych.
Początkowo Paulson sceptycznie odnosił się do takich pomysłów. Jednak ustąpił pod wpływem wyników sondaży, postawy Partii Demokratycznej, a przede wszystkim jednomyślności obu kandydatów na prezydenta, którzy opowiedzieli się za wprowadzeniem limitów. Eksperci Economic Policy Institute wyliczyli, że dziś szef amerykańskiej korporacji zarabia średnio 275 razy więcej niż zwykły pracownik. Pod koniec lat 80. różnica była trzydziestopięciokrotna. Ale na przykład przedstawiciele handlowej grupy Financial Services Roundtable przekonywali, że pod żadnym pozorem rząd nie powinien regulować wynagrodzeń i ma ograniczyć się tylko do przejmowania złych długów.
Zgodnie z planami rządu George’a Busha zarobki prezesów mogłyby być przez firmy wliczane w koszty tylko do wysokości 0,5 mln dol. rocznie. To odpowiedź na często powtarzany przez polityków zarzut, że szefowie firm, choćby i prywatnych, nie powinni zarabiać wyraźnie więcej niż prezydent Stanów Zjednoczonych. Zasadnicza pensja George’a Busha wynosi dziś 400 tys. dol. Ale proponowane ograniczenie ma dotyczyć wyłącznie tych instytucji, które skorzystałyby z pakietu ratunkowego i pomocy finansowej państwa. Już wcześniej Ameryka próbowała walczyć z fantastycznie wysokimi zarobkami, nie tylko zresztą w sektorze bankowym. Jednak skutki były wręcz odwrotne od zamierzonych.
Bill Clinton podczas kampanii wyborczej obiecał Amerykanom mechanizm ograniczający wysokość wynagrodzeń. W 1993 r. Kongres przyjął ustawę, zgodnie z którą zasadnicza pensja, wliczana w koszty funkcjonowania przedsiębiorstwa, nie może przekroczyć 1 mln dol. Firmy szybko nauczyły się obchodzić tę regułę. Podstawowe pobory rzeczywiście rzadko przewyższają wymienioną kwotę, ale prezesi i członkowie zarządu rekompensują to sobie premiami rocznymi nierzadko kilkakrotnie wyższymi od pensji. Poza tym mogą zarobić rocznie nawet kilkadziesiąt milionów dolarów, umiejętnie wykorzystując akcje swoich przedsiębiorstw.
Jednak nie tylko wysokość wynagrodzeń, ale również lukratywne odprawy dla członków zarządów i rad nadzorczych coraz bardziej denerwują Amerykanów. Złote spadochrony to często nie tylko spora gotówka, ale także wysokie emerytury i inne zabezpieczenia finansowe. Obecny rząd chciałby zakazać wypłaty takich odpraw w przypadku bankructwa firmy lub zwolnienia prezesa bądź członka zarządu przed zakończeniem kontraktu. Ale nawet jeśli tak się stanie, dotyczyć to będzie znów tylko przedsiębiorstw objętych pomocą państwa i tylko nowo zatrudnionych szefów. Ci, którzy wcześniej podpisali swoje umowy, nie mają powodów do zmartwień.
Pierwsze ograniczenia wynagrodzeń już widać w Stanach Zjednoczonych. Nowy prezes giganta finansowego Freddie Mac, David Moffett, ma zarabiać 900 tys. dol. O jedną czwartą mniej od swojego poprzednika. Nie może też liczyć na równie obfite premie. Ale Freddie Mac został znacjonalizowany. Prywatne instytucje z Wall Street, które przetrwają obecną zawieruchę, niekoniecznie będą równie oszczędne. Pokazuje to przykład Washington Mutual, który zmienił prezesa 8 września, zaledwie dwa tygodnie przed swoim upadkiem. Alan Fishman przyszedł, aby ratować zagrożoną markę. Za podpisanie umowy o pracę dostał 6 mln dol. i gwarancję odprawy w wysokości 7,5 mln dol. W tym czasie znana już była gigantyczna strata Washington Mutual z drugiego kwartału, a jego akcje od początku roku spadły o ponad 70 proc. Fishman oczywiście nie zdołał obronić niezależności swojego pracodawcy, który został przejęty przez bank JP Morgan Chase.
Także w Europie, gdzie coraz więcej instytucji potrzebuje pomocy państwa, rośnie chęć wyciągnięcia konsekwencji wobec nieudolnych menedżerów. Oburzenie francuskich polityków wywołał zwłaszcza przypadek Axela Millera, prezesa francusko-belgijskiego banku Dexia, udzielającego kredytów samorządom. Po uratowaniu przez Francję i Belgię tej instytucji przed bankructwem, Miller został natychmiast odwołany, ale nie chciał zrezygnować z odprawy wynoszącej prawie 4 mln euro. Zrobił to dopiero po naciskach francuskiej minister finansów. Wściekły prezydent Sarkozy już grozi wprowadzeniem ogólnoeuropejskich regulacji, które uzależnią finansowe nagrody dla prezesów od efektów ich pracy.
Z kolei w Wielkiej Brytanii szerokim echem odbiły się kłopoty potentata na rynku kredytów hipotecznych, Halifax-Bank of Scotland, który za namową brytyjskiego rządu został kupiony przez Lloyds TSB. Prezes HBOS, zaledwie 39-letni Andy Hornby, był dotąd uważany za nową gwiazdę europejskich rynków finansowych. Na razie pozostał w banku, ale nie wiadomo, czy Lloyds będzie chciał go nadal zatrudniać. Ale także Hornby nie musi się martwić o osobisty majątek. Zdołał zamienić posiadane przez siebie akcje HBOS na papiery Lloydsa i uratował w ten sposób ponad 2 mln funtów. Nie zaszkodził mu gniew związków zawodowych, które wieszczą ogromne redukcje zatrudnienia w obu bankach po ich fuzji.
Dziś najważniejszym zadaniem polityków nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale także w Europie jest uspokojenie nastrojów zarówno giełdowych inwestorów, jak i zwykłych obywateli, którzy zaczynają niepokoić się o swoje oszczędności czy przyszłe emerytury. Ale kwestia ewentualnego ukarania osób odpowiedzialnych za obecny kryzys nie zniknie. Gdy sytuacja na rynkach wróci do normy, silniejsze niż kiedykolwiek staną się apele o wprowadzenie przejrzystych zasad wynagradzania ludzi, którzy zarządzają miliardami dolarów. A przede wszystkim wyciągania finansowych, a może i prawnych konsekwencji wobec tych, którzy zawiodą swoich akcjonariuszy. Czy jednak Ameryka, nawet boleśnie zraniona, jest gotowa na tak drastyczną ingerencję w wolny rynek? Z Johnem McCainem z pewnością nie. Z Barackiem Obamą być może. Odpowiedź poznamy po listopadowych wyborach.