Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Rynek

Bij w bank

Rys. Piotr Socha Rys. Piotr Socha
Bankowcy nie mają dziś lekkiego życia. Zewsząd pretensje: o kryzys, o topniejące oszczędności, o niechęć do udzielania kredytów. A teraz doszedł nowy problem: bunt klientów.

Bunt przeciwko mBankowi dojrzewał już w grudniu. A bank sam się o niego prosił. Jako pionier polskiej bankowości internetowej zawsze miał ambicję integrowania klientów. Wokół mBanku tworzone były nietypowe instytucje społecznościowe jak np. mRada, składająca się z grupy klientów konsultujących decyzje banku. Niemal od początku w sieci działa bankowe forum, a od ponad roku jest też blog. Klienci mogą więc do woli dyskutować z pracownikami banku i między sobą, co też chętnie czynią. To właśnie tu pierwsi buntownicy zaczęli się skrzykiwać i organizować.

Poszło o oprocentowanie kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich zaciągniętych do połowy 2006 r. To był w owym czasie jeden z najatrakcyjniejszych kredytów na rynku. Miał tylko jeden drobny haczyk, na który mało kto zwracał uwagę: o wysokości oprocentowania kredytu decyduje zarząd banku.

W 2006 r. mBank zaczął udzielać kredytów hipotecznych we frankach, stosując prostszą zasadę – oprocentowanie to stopa trzymiesięcznego LIBOR (oprocentowanie kredytów na londyńskim rynku międzybankowym) plus stała marża banku. Ci ze starego portfela kredytowego nie mieli czego zazdrościć. W ich przypadku oprocentowanie było wciąż korzystniejsze. Dlatego kiedy bank oferował im przejście na nowe zasady, rzadko z tego korzystali. Gdy po każdej podwyżce stóp procentowych w Szwajcarii dostawali zawiadomienie z banku o wzroście oprocentowania kredytów, znosili to ze spokojem. Umacniający się złoty ratował sytuację. Ale przyszedł kryzys, złoty zaczął słabnąć, a raty rosnąć. Jedyna nadzieja płynęła ze Szwajcarii, gdzie obniżano stopy procentowe. Klienci wyglądali więc zawiadomień z banku o obniżce oprocentowania kredytów. A tu cisza. Na forum i blogu zaczęło się sarkanie i pytania: kiedy wreszcie będzie obniżka?

Bank odpowiedział im wykładem „Jak zrozumieć franka?” tłumaczącym, jak dużo kosztuje dziś pozyskanie szwajcarskiej waluty. Generalne przesłanie było takie – na obniżki oprocentowania nie ma co liczyć. Potem zawiadomił ich o tym listownie, proponując przejście na nowy system (LIBOR+marża), ale z wyższą marżą niż ta, którą płacą kredytobiorcy sprzed kryzysu.

– Od początku mBank trzyma się zasady, że zyskami dzielimy się z klientami. Chcemy być tani. Dlatego u nas nie płaci się za wiele usług, które w innych bankach są płatne. Niestety, mamy kryzys i musimy działać w dużo trudniejszych warunkach niż jeszcze rok temu. Nie wszyscy chcą to zrozumieć – ubolewa Anna Moszczyńska, rzeczniczka mBanku.

Walka z bankozaurem

Pismo, teksty na blogu o kłopotach z frankiem, którym towarzyszyło podejrzenie internautów, że bank cenzuruje najostrzejsze komentarze, były jak strzały z Aurory. Buntownicy ruszyli do walki. Dołączyli do nich znajdujący się w podobnej sytuacji klienci MultiBanku (oba banki są częściami BRE Banku, zajmującymi się bankowością detaliczną). W sieci powstały pierwsze barykady – portal zbuntowanych klientów mStop.pl oraz forum nabiciWmBank.pl. Stworzyli je i prowadzą młodzi informatycy, którzy, jak sami przyznają, są wprawdzie klientami mBanku, ale nie mają kredytów starego portfela. Wywołało to spore zaskoczenie w banku i cień podejrzeń co do autentyczności protestu. Na swoich stronach buntownicy naradzają się i rzucają pomysły, jak walczyć z bankozaurem.

Tak nazywają mBank. Tę nazwę, na swoje nieszczęście, wymyślili bankowi spece od reklamy. Potężny dinozaur zwany bankozaurem w telewizyjnej reklamówce miał symbolizować przedpotopowych konkurentów nowoczesnego mBanku. Dziś to epitet, który dotyka jego samego. Buntownicy są świadomi, że miękkie podbrzusze bankozaura to wizerunek i reputacja. Robią wszystko, by je zepsuć. Zasypują więc dziennikarzy listami, namawiając do zajęcia się ich sprawą. To prawdopodobnie pierwszy protest konsumencki połączony z akcją mailingową na tę skalę. mBank kierował swą ofertę do młodych, wyedukowanych i przebojowych klientów, więc teraz ma bunt zaradnych i przebojowych.

Część listów pisana jest według jednolitego wzoru i podpisana nickami (sieciowymi pseudonimami). Nie brakuje też osób przedstawiających się z imienia i nazwiska, podających szczegóły swego kredytu. Na forum co rusz pojawiają się wezwania, że np. potrzebny jest buntownik, który porozmawia z dziennikarzem tego lub innego tytułu, albo ostrzeżenia, by więcej nie wysyłać e-maili do Igora Janke, bo redaktor ma dosyć i się skarży. Każda publikacja w mediach o wojnie kredytobiorców z bankozaurem jest potem szczegółowo komentowana i traktowana jak wygrana potyczka. Buntownicy wiedzą, że bank boi się nagłaśniania sporu.

Klienci mBanku muszą desperacko walczyć o zainteresowanie mediów, bo te bardziej skupione są na innym buncie, który wzniecili posiadacze opcji walutowych. Konflikt robi wrażenie skalą i budzącą grozę tajemniczością. Mało kto wie, co to są opcje ani kto je posiada. Wiadomo tylko, że polskie firmy w ostatnich miesiącach poniosły na nich gigantyczne straty. Niektóre już zbankrutowały, inne walczą o życie. Dlatego w prasie już zaczęło się mówić o ofiarach „toksycznych aktywów” i donosić, że opcje wyrządzą nam więcej szkód niż kryzys. Według Komisji Nadzoru Finansowego straty mogą sięgać 5,5 mld zł. Niektórzy eksperci twierdzą, że to czubek góry lodowej. W rzeczywistości straty będą dużo większe i mogą położyć na łopatki sporą część polskiej gospodarki.

Opcja na opcje

Co to są opcje walutowe i na czym polega ich zabójcza siła? To rodzaj umowy, jaką bank zawiera z klientem (z reguły z firmą lub przedsiębiorcą). Celem jest ograniczenie ryzyka zmian kursów walutowych. Ktoś kto jest eksporterem i musi jednocześnie prowadzić rozliczenia w kilku walutach, nigdy nie jest pewny swoich przyszłych przychodów. O wszystkim decyduje kurs w dniu, w którym bank będzie przeliczał jego euro czy dolary na złote. Dlatego banki oferują swoim klientom swego rodzaju ubezpieczenie – opcję walutową (tzw. opcję put) gwarantującą, że w ustalonym dniu kupią od nich określoną kwotę waluty po umówionym kursie. To daje już jakąś przewidywalność prowadzenia biznesu. Wielkość kwoty i termin kupna waluty powinny być dopasowane do realnych transakcji eksportera lub importera. Oczywiście nie ma nic za darmo: bankowi trzeba zapłacić za to tzw. premię opcyjną. W dniu wykonania umowy przedsiębiorca może z niej skorzystać, ale nie musi. Jeśli rynkowy kurs będzie korzystniejszy od tego zapisanego w umowie, może opcje wyrzucić do kosza (wydatek spisując na straty) i dokonać transakcji rynkowej.

Wiele firm narzekało jednak, że opcje put są za drogie (kupno opcji na 1 mln euro to koszt 50–70 tys. zł). Banki miały i na to lekarstwo: opcje call, jako alternatywę dla premii opcyjnej. To odwrotność wersji put. Nabywcą opcji jest bank, wystawia ją przedsiębiorca gwarantując, że w określonym dniu sprzeda bankowi odpowiednią kwotę waluty po ustalonym kursie (niższym niż ten, który jemu zagwarantował w opcji put). Ponieważ obie strony jednocześnie wystawiają sobie opcje, więc zrezygnowano z wzajemnego płacenia premii opcyjnych. Dlatego banki chętnie posługują się określeniem takich operacji jako opcji zerokosztowych. Konstrukcja tych instrumentów bywa różna i często dość skomplikowana, podobnie jak strategie obu stron kontraktu. Generalnie można powiedzieć, że korzystając z opcji walutowych eksporterzy zapewniają sobie możliwość sprzedania bankowi w przyszłości po określonym kursie uzyskanych od zagranicznego kontrahenta kwot dewizowych, importerzy zaś możliwość kupienia odpowiednich ilości dewiz do zrealizowania zagranicznych umów.

Przez długi czas sytuacja była pod kontrolą. Złoty stale się umacniał, dzięki czemu opcje nie tylko zabezpieczały eksporterów przed ryzykiem kursowym, ale w ogóle stały się okazją do niezłych zarobków. Ktoś, kto zawarł opcję np. na 300 tys. euro po 3,70 zł za euro, a w chwili jej wykonania kurs wynosił 3,20 zł, zarabiał 150 tys. zł na jednym kontrakcie. A takich kontraktów można było mieć wiele i to w różnych bankach. Niepotrzebna była nawet waluta, bo rozliczenia mogły ograniczać się jedynie do wypłat różnic kursowych.

To spisek?

Nadszedł jednak wrzesień i kryzys na rynkach finansowych. Złoty zaczął słabnąć. Przedsiębiorcy zorientowali się, że kura znosząca złote jaja zmieniła się w tykającą bombę. Pół biedy, jeśli ktoś zabezpieczał opcjami realne transakcje walutowe. Gorzej, jeśli robił to ponad miarę, w kilku bankach jednocześnie. Najgorzej, jeśli traktował je jako instrument czysto spekulacyjny. Banki, tak jak wcześniej same płaciły przedsiębiorcom, tak teraz upomniały się o pieniądze. Zabójcze okazało się to, że przedsiębiorcy wystawiając bankom opcje nie limitowali swojego ryzyka finansowego. A banki miały takie bezpieczniki. Dziś grupa zbuntowanych posiadaczy opcji przekonuje, że to jeden z dowodów na to, że zostali przez banki wykorzystani, a wzajemne relacje nie były równoprawne. Bankowcy tłumaczą, że brak limitów po stronie firm był ceną, jaką te świadomie płaciły za to, że w umowach znalazły się atrakcyjniejsze kursy ich wykonania (takie, które przy zakładanym wzmacnianiu się złotego dawały wyższe zyski z opcji). Dr Mariusz Andrzejewski z UE w Krakowie po przeprowadzeniu badań ankietowych twierdzi jednak, że przedsiębiorcy często nie zdawali sobie sprawy z asymetrii transakcji, bo banki oferowały im już gotowy produkt finansowy nazywany „korytarzem zerokosztowym”. Ten korytarz był wyznaczany przez dwie bariery kursowe, których przekroczenie w dół albo w górę rodziło zobowiązania albo po stronie banku, albo przedsiębiorcy. Asymetria stosunków wynikała jednak z praktyki polegającej na tym, że przedsiębiorcy musieli zwykle wystawiać bankom opcje na dwukrotnie wyższe kwoty niż te, które były zapisane w opcjach banków. Ci, którzy zdawali sobie z tego sprawę, uważali, że prawdopodobieństwo znacznego osłabienia się złotego jest tak niewielkie, że warto zaryzykować. Dziś złoty przebija dolne bariery, które nie śniły się największym pesymistom. A banki wzywają przedsiębiorców do wykonania opcji, czyli sprzedania ustalonych kwot walut po kursie niższym nawet o kilkadziesiąt procent od rynkowego.

W efekcie trwa wielkie liczenie strat. Najpierw zaczęły się przyznawać spółki giełdowe, potem wezwania o pomoc nadeszły z mniejszych firm. Niektórzy hazardziści mieli na karku zobowiązania opcyjne kilkakrotnie przewyższające wartość przedsiębiorstw. Te 5,5 mld zł strat, których doliczył się w grudniu KNF, to kwota hipotetyczna, bo precyzyjnej nie sposób podać. Wielu kontraktów jeszcze nie rozliczono, a ponieważ mają różne terminy wykonania, więc nie wiadomo, jaki będzie wtedy kurs (KNF liczył przy 3,90 zł za euro). Jeśli złoty będzie się dalej osłabiał (a dochodzimy nawet do 4,50 zł), straty będą rosły.

Dlatego pojawił się zarzut, że to spisek zagranicznych banków, które postanowiły wydrenować polską gospodarkę z pieniędzy i wyprowadzić je za granicę. Nie wyklucza tego Waldemar Pawlak, wicepremier i minister gospodarki. PSL chce sprawę załatwić radykalnie poprzez unieważnienie umów opcji firm z bankami. Ma nawet projekt ustawy w tej sprawie. Na razie resort gospodarki udostępnia przedsiębiorcom opinię prawną z radami, jak się uchylić od skutków zawartych umów.

Ofiary opcji

Bankowcy tłumaczą, że zarzuty kierowane pod ich adresem świadczą o braku znajomości zasad funkcjonowania rynku finansowego. Banki wystawiające opcje przedsiębiorcom same zabezpieczały się za pomocą przeciwstawnych tzw. opcji lustrzanych, zawieranych z innymi bankami. Jeśli nasi kontrahenci nie zapłacą, to my i tak musimy się wywiązać z naszych zobowiązań – przekonują. Tymczasem coraz więcej firm, które skorzystały z porad ministerstwa, zawiadamia banki, że odmawia wykonania umów albo kwestionuje fakt ich zawarcia. Bankowcy uważają, że minister gospodarki działa przeciwko sektorowi, będącemu też częścią polskiej gospodarki.

Na otwarty protest przeciwko kwestionowaniu umów opcji przez państwo zdecydował się bank Millennium. Zamówił też dwie opinie prawne, w których krytycznie oceniono wartość merytoryczną porad resortu gospodarki. Wśród sugerowanych przez państwo sposobów obalenia umów jest powołanie się na błąd, podstęp, wyzysk, nadzwyczajną i nieprzewidywalną zmianę stosunków. Niektórzy podpowiadają dość karkołomne pomysły. Na przykład chcą uznawać opcje za formę... gry hazardowej, która, jak wiadomo, wymaga specjalnego zezwolenia. Większość ekspertów traktuje to jako żart, choć wszyscy są zgodni, że wielu problemów można byłoby uniknąć, gdyby nie skłonność przedsiębiorców do hazardu i spekulacji.

Przykładem może być pan K., właściciel niedużej firmy produkcyjnej. Na rozmowę godzi się po namowach i obietnicy zachowania pełnej anonimowości. – Sam nie wiem, co mnie podkusiło, żeby się w to wpakować – mówi przygnębiony. Na opcji stracił 5 mln zł, prawie wszystkie oszczędności. Przyznaje, że straty długo nie mógł przepłakać. Szczęśliwie ocalała firma, choć szukając oszczędności musiał zwolnić kilka osób. Opcję traktował jako atrakcyjną ofertę inwestycyjną.

– Dotarł do mnie doradca z banku, który obsługuje moją firmę. To duży bank mający zagranicznego właściciela. Doradca reprezentował departament instrumentów pochodnych i chwalił się, że jest jednym z lepszych specjalistów w tej dziedzinie w Polsce. Sprawdziłem – mówił prawdę. Kilku znajomych korzystało z jego usług. Doradca zaproponował mi genialny interes – opcję zerokosztową, na której można świetnie zarobić. Nigdy z czymś takim nie miałem do czynienia, nie jestem eksporterem. Układ był prosty: on mi załatwi opcję, a ja mu za to na boku oddam 10 proc. zarobionych pieniędzy. To było w sierpniu ubiegłego roku. Już we wrześniu zorientowałem się, że nie jest dobrze. W październiku widziałem, że się pogrążam, spróbowałem więc w banku zawrzeć opcję przeciwstawną, by ograniczyć straty. Bank mnożył problemy i opcji nie dostałem. Doszedłem więc do wniosku, że nie ma co czekać i zamknąłem pozycję z pięciomilionową stratą – opowiada przedsiębiorca. Rozważa podjęcie kroków prawnych, ale dość pesymistycznie widzi szanse na sukces.

Mniejsze firmy, które padły ofiarą opcji, próbują się organizować do walki z bankami. Animatorem protestu jest Zbigniew Przybysz, właściciel pomorskiej spółki Kram, współzałożyciel Stowarzyszenia na Rzecz Obrony Polskich Przedsiębiorstw. Przedsiębiorcy są zdania, że to, co robi Ministerstwo Gospodarki, to za mało. Rady, jak wybrnąć z opcji, są mało przydatne, bo i tak o wszystkim zadecydują długotrwałe procesy. Nie wszyscy dotrwają do ich finału. Już raz próbowano zorganizować spotkanie poszkodowanych firm w Toruniu, ale nic z tego nie wyszło. Wielkie spółki wycofały się w ostatniej chwili. Banki rozbijają solidarność ofiar, podejmując z niektórymi indywidualne negocjacje. Tymczasem mBank próbuje rozwiązać konflikt ze swymi klientami na drodze mediacji.

– Naszą strategią jest otwartość i gotowość do rozmowy. Dlatego złożyliśmy oficjalne zaproszenie naszym klientom do spotkania już nie w sieci, ale w realu. Spotkanie poprowadzi niezależny mediator. Mamy pewne propozycje – zdradza Tomasz Czudowski, dyrektor marketingu mBanku. Komentarze buntowników przed spotkaniem były sceptyczne. Wygląda na to, że nie zejdą z internetowych barykad, póki bank nie skapituluje.

Polityka 8.2009 (2693) z dnia 21.02.2009; Rynek; s. 39
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną