Trudno się dziwić, że tak po ludzku jest dziś w Polsce wielu ludziom przykro. Choć niektóre media przed londyńskim szczytem G20 podgrzewały atmosferę, spekulując na temat ewentualnego zaproszenia dla naszego kraju, tym razem znów musimy obejść się smakiem. I trzymać kciuki za Czechów, mających reprezentować cała Unię Europejską. Oczywiście słowa Jarosława Kaczyńskiego o wielkiej kompromitacji to zdecydowana przesada, ale niedosyt pozostaje.
Tyle tylko, że w podobnej jak Polska sytuacji jest też szereg innych państw, które można by określić grupą „na progu G20" - choćby Holandia, mająca gospodarkę niemal tej samej wielkości co my. Gdyby jednak kolejne kraje przestąpiły ten próg, mielibyśmy grupę G25, a może nawet G30. Trudno się dziwić zatem Brytyjczykom, którzy w pewnym momencie musieli zamknąć listę gości. Choć możemy żonglować liczbami i udowadniać, że już jesteśmy w pierwszej dwudziestce świata, lub niewiele nam do niej brakuje, cierpimy z powodu braku innego atutu, który pomógł Arabii Saudyjskiej czy Argentynie. Nie jesteśmy niestety państwem o kluczowym znaczeniu regionalnym i nikt w Europie Środkowej nie postrzega nas jako lokalnego lidera. Może poza nami samymi.
Gdybyśmy jednak zostali zaproszeni na jeden z kolejnych szczytów G20, warto już teraz się zastanowić, jaki może być wkład Polski w reformę światowych finansów. Jak wyobrażamy sobie rolę Międzynarodowego Funduszu Walutowego czy systemu kontroli rynków finansowych? Obawiam się, że na razie mamy światu w temacie nowego ładu gospodarczego stosunkowo niewiele do zaoferowania. Może poza ewentualną kłótnią między Lechem Kaczyńskim a Donaldem Tuskiem o to, który z nich zająłby wygospodarowane dla Polski miejsce. Bo choć o zaproszenie na następny szczyt trzeba się z pewnością starać, to dwóch krzeseł w klubie gospodarczych potęg raczej nam nikt w przewidywalnej przyszłości nie da.