Osoby czytające wydania polityki

„Polityka”. Największy tygodnik w Polsce.

Wiarygodność w czasach niepewności.

Subskrybuj z rabatem
Edukator Ekonomiczny

Straszna siostra inflacji

Deflacja: czy to realny problem dla Polski?

Z deflacją wiążą się ogromne zagrożenia. Pierwszym jest powstanie spirali deflacyjnej. Z deflacją wiążą się ogromne zagrożenia. Pierwszym jest powstanie spirali deflacyjnej. Marek Sobczak / Polityka
Kiedy w lipcu nasz wskaźnik inflacji spadł poniżej zera, zdawało się, że to tylko chwilowe zamieszanie. Dziś widać, że spadek cen ma charakter trwalszy. Czy Polsce grozi deflacja?

Deficyt budżetowy, deflacja, problemy górnictwa, konflikt na Ukrainie, rosnący kurs franka szwajcarskiego, taniejąca ropa – każda taka wiadomość może mieć wpływ na nasze życie, nawet jeśli dotyczy spraw dziejących się na drugim końcu świata. Jesteśmy obywatelami globalnej wioski, którą rządzą prawa ekonomii. Bez ich zrozumienia trudno dziś podejmować ważne życiowe decyzje czy gospodarować domowym budżetem. W kolejnym już Edukatorze Ekonomicznym POLITYKI, przygotowanym we współpracy z NBP, proponujemy wspólny spacer po meandrach polskiej i światowej gospodarki.

***

Deflacja to bliźniaczka inflacji. Równie przerażająca, choć stanowiąca jej lustrzane odbicie. Inflacja oznacza, że systematycznie podnosi się poziom cen. Deflacja to coś przeciwnego – stopniowy spadek cen. Równie trudny do opanowania i równie niebezpieczny dla gospodarki.

Co jest strasznego w deflacji? Na pierwszy rzut oka wygląda, że mamy do czynienia ze zjawiskiem korzystnym. Nie lubimy inflacji, bo wzrost cen pożera realną wartość dochodów i oszczędności. W przypadku deflacji jest odwrotnie. Nawet jeśli nominalne płace stoją w miejscu, ich realna wartość wzrasta – za te same pieniądze możemy kupić coraz więcej. Podobnie jest z oszczędnościami – realnie rosną nawet wówczas, gdy banki oferują bliskie zera oprocentowanie depozytów. Wszyscy więc powinni być z deflacji zadowoleni.

Czym jest deflacja?

Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana. Istotnie, siła nabywcza płac rośnie. Ale z efektu tego korzysta się tylko pod warunkiem, że ma się pracę. A deflacja, jeśli ma charakter długotrwały i groźny, oznacza również gospodarczą recesję i wzrost bezrobocia. Nie ma też wątpliwości, że deflacja sprzyja posiadaczom oszczędności. Ale w tym samym czasie może stać się pętlą na szyję dla tych, którzy mają zaciągnięte kredyty. Ich dochody nominalnie nie rosną albo spadają (jeśli np. tracą pracę). A tymczasem realna wartość rat i odsetek wzrasta – bo realnie płacone odsetki to odsetki pomniejszone o wskaźnik inflacji. Zgodnie z prostą arytmetyką: jeśli wskaźnik ten jest ujemny, odjęcie go powoduje wzrost kosztów kredytu.

Nie każdy spadek cen to od razu groźna deflacja – podobnie jak nie każdy wzrost cen ekonomiści określają mianem inflacji. Gdy dzięki wzrostowi konkurencji spadają od lat ceny rozmów telefonicznych, mamy tylko powody do zadowolenia. Jeśli amerykańskie sukcesy w zakresie technologii wydobycia gazu i ropy trwale ograniczą światowe koszty produkcji surowców energetycznych i złamią zmowę monopolistyczną OPEC, powinniśmy się cieszyć. Jeśli dzięki zastosowaniu nowej wiedzy umiemy coś produkować taniej niż dotąd, wszyscy na tym korzystamy.

Deflacja nie oznacza jednak spadku cen pożądanego, wynikającego z obniżki kosztów produkcji, ale jest efektem czegoś innego – niedostatecznej ilości pieniędzy na rynku w stosunku do dostępnej podaży dóbr. Jeśli pieniędzy na rynku jest zbyt mało, producenci mają kłopot ze sprzedażą. Rosnące zapasy towarów zmuszają ich do obniżania cen – wcale nie dlatego, że spadły koszty produkcji, ale z braku chętnych do zakupu. Do deflacji dochodzi albo wówczas, gdy gwałtownie wzrośnie podaż dóbr, albo gdy z jakiegoś powodu na rynku nie ma dość pieniędzy.

W pierwszym przypadku deflacja jest po prostu zjawiskiem towarzyszącym gwałtownej recesji – tak było podczas Wielkiego Kryzysu, światowego załamania gospodarczego z lat 1929–33. Wobec ogromnej nadpodaży na rynku ceny w gospodarce amerykańskiej spadały przez 4 lata z rzędu, łącznie o 25 proc. W drugim przypadku deflacja zazwyczaj wynika z bardzo złych procesów zachodzących w sektorze bankowym, który nagle przestaje udzielać kredytów. Tak dzieje się od dwóch dekad w Japonii, skutkiem kumulacji ogromnych złych długów wygenerowanych w czasie giełdowo-nieruchomościowego szaleństwa lat 80. XX w.

Spirala deflacyjna

Z deflacją wiążą się ogromne zagrożenia. Pierwszym jest powstanie spirali deflacyjnej. Ludzie widzą, że ceny spadają, więc za jakiś czas te same pieniądze będą warte więcej niż dziś. Skłania to do odkładania w czasie wydatków – zarówno konsumpcji, jak inwestycji firm – i do oszczędzania, a nie brania kredytów. Jeśli jednak wydatki są odkładane w czasie, popyt rynkowy ulega osłabieniu. W odpowiedzi na to firmy dalej ograniczają produkcję i zatrudnienie, co tworzy jeszcze większą presję na spadek cen – dokładnie odwrotnie, niż to się dzieje przy spirali inflacyjnej, gdzie powszechne oczekiwania wzrostu cen pchają je coraz bardziej w górę.

Warto jednak zauważyć, że między strasznymi siostrami, inflacją i deflacją, nie ma idealnej symetrii. Presja inflacyjna przekłada się zawsze na próbę podniesienia cen. W przypadku deflacji jest nieco inaczej. Jeśli firmy muszą sprzedawać towary po obniżonych cenach, ponoszą stratę. Nie będą jednak akceptować sprzedaży poniżej kosztów w nieskończoność – zamiast tego albo usiłują zredukować koszty (zmniejszając płace i zatrudnienie), albo ograniczają produkcję. Tak czy owak, oznacza to dalsze ograniczenie popytu i dalszą presję na spadek cen. Prawdziwym efektem presji deflacyjnej jest więc w dzisiejszych czasach nie tyle silny spadek cen, co raczej wzrost bezrobocia. W czasie wielkiej japońskiej deflacji w ciągu minionych dwóch dekad poziom cen obniżył się tylko minimalnie (o 0,5 proc. w porównaniu z 1993 r.), ale stopa bezrobocia wzrosła ponaddwukrotnie, a przeciętne roczne tempo wzrostu PKB spadło z 5 proc. w latach 80. do poniżej 1 proc.

Konsekwencje deflacji nie ograniczają się do niższych płac i wzrostu bezrobocia. Jeśli spadają ceny, rosną realne stopy procentowe, a jednocześnie spadają ceny aktywów stanowiących zabezpieczenie udzielonych kredytów (np. nieruchomości). Stawia to w trudnej sytuacji banki oraz firmy i ludzi zadłużonych w bankach. Efektem silnej deflacji staje się fala bankructw, uderzająca w podstawy stabilności systemu bankowego – a w związku z tym w jego gotowość do udzielania dalszych kredytów. Na deflacji traci również budżet, bowiem wpływy podatkowe maleją z powodu niższej wartości sprzedaży. W rezultacie wzrasta zazwyczaj deficyt i dług publiczny, zwłaszcza że deflacja zwiększa realne koszty obsługi tego długu.

 

Przez cały XIX w. deflację i inflację uważano za naturalne, następujące naprzemiennie zjawiska. Obowiązująca w owych czasach zasada trwałego oparcia pieniądza na złocie powodowała, że kiedy gospodarka silnie przyspieszała, pieniądza na rynku często stawało się zbyt mało. Spadające ceny, a zatem rosnąca wartość kruszców przyciągała jednak złoto z zagranicy, więc okres deflacji po kilku latach się kończył, zastępowany inflacją. Do straszliwej i nieustępującej samoczynnie deflacji doszło dopiero w czasie Wielkiego Kryzysu lat 30. XX w. Kryzys spowodował powszechne odejście od waluty opartej na złocie i przejście do epoki pieniądza dowolnie emitowanego przez banki centralne, który znamy dziś. Państwa nauczyły się skutecznie walczyć z deflacją: skoro jej przyczyną był niedosyt pieniądza w porównaniu z podażą dóbr, a pieniądz można było swobodnie kreować, metodą walki stały się zwiększone wydatki budżetowe (zwiększające popyt rynkowy) i dodruk pieniądza (prowadzący do wzrostu akcji kredytowej banków). Na ponad pół wieku groźba deflacji umarła – wspominały o niej tylko podręczniki historii gospodarczej, a jedynym realnym zagrożeniem stała się jej inflacyjna siostra.

I działo się tak aż do czasu, gdy deflacja zaatakowała w latach 90. Japonię, a obecnie, w czasie globalnego kryzysu finansowego, zagroziła całemu zachodniemu światu. Nie tylko w Polsce odnotowywany jest dziś spadek cen. Z sytuacją taką mamy do czynienia w 8 krajach Unii, przy czym w przypadku krajów Południa spadek ten jest długotrwały i ma niewątpliwie charakter deflacyjny (w Grecji ceny spadają już od 2 lat, przy ciągnącej się od lat ciężkiej recesji). W większości krajów Zachodu wzrost cen – jeśli nawet nie jest ujemny – znajduje się poniżej celu inflacyjnego banków centralnych, czyli pożądanego przez nie poziomu inflacji (ustalanego zazwyczaj na ok. 2 proc.). Najgorzej sytuacja wygląda dziś w strefie euro: inflacja systematycznie spowalnia i jest już tylko nieznacznie wyższa od zera.

Jak walczyć z deflacją?

Dlaczego tak trudno jest jej przeciwdziałać? Skuteczna walka z deflacją polegała na zwiększaniu wydatków rządowych (Milton Friedman proponował nawet „zrzucanie pieniędzy z helikopterów”), obniżeniu stóp procentowych i potężnym zasileniu banków w gotówkę, by zachęcić je do udzielania kredytów. Obecnie cała ta amunicja została użyta – zazwyczaj z mizernym efektem. Przyczyną tego stanu jest charakter obecnego kryzysu, mającego swoje korzenie w sektorze bankowym i związanego z nadmiernym zadłużeniem rządów, firm i gospodarstw domowych świata zachodniego. Rządy muszą uważać z dalszym zwiększaniem wydatków, bo część z nich wpadła w niebezpiecznie duże długi. A choć stopy procentowe banków centralnych zostały już niemal wszędzie sprowadzone praktycznie do zera, niepewne swego banki komercyjne nadal nie palą się, by udzielać nowych kredytów, uważając, że wiąże się to dla nich ze zbytnim ryzykiem.

Kiedy nie daje się już bardziej obniżyć stóp procentowych (niektóre kraje eksperymentują nawet ze stopami ujemnymi), pozostają jeszcze działania niekonwencjonalne. Polegają one na dosłownym wciskaniu bankom komercyjnym pieniędzy poprzez skupywanie od nich ryzykownych aktywów. Od lat robi to bank centralny USA, nazywając to „luzowaniem ilościowym”, znacznie mniej chętnie i na znacznie mniejszą skalę Europejski Bank Centralny. Przyczyna jest oczywista – niekonwencjonalne decyzje EBC, takie jak np. skupywanie ryzykownych obligacji krajów Południa, wymagają zgody głównych krajów strefy euro. A taką zgodę bardzo trudno uzyskać od konserwatywnych Niemców. Jeśli do niezbyt zdecydowanych działań EBC dodać drugi czynnik, czyli niechęć poszczególnych państw do ujawniania sytuacji swoich banków (w obawie przed wybuchem paniki), nietrudno stwierdzić, dlaczego USA dość sprawnie uciekają przed groźbą deflacji, a strefie euro to nie wychodzi.

Wygląda jednak na to, że również strefa euro dojrzewa do skuteczniejszej walki z ryzykiem deflacji. Świadczą o tym zarówno stress testy, które przeprowadzono w europejskich bankach, aby odbudować zaufanie do sektora finansowego, jak i rosnące przekonanie o konieczności podjęcia bardziej zdecydowanych działań przez EBC. Jeśli dodać do tego, że ryzyko spadku cen wynika głównie ze spadku cen energii, a więc zjawiska potencjalnie stymulującego wzrost produkcji, chyba nie ma co się aż tak martwić. Deflacja jest oczywiście dużym problemem w krajach Południa, ale w reszcie Unii niekomfortowo niska inflacja jest zapewne tylko czasową niedogodnością.

A tym bardziej w Polsce, w której ani nie mamy do czynienia z recesją, ani z niezdrową sytuacją w sektorze bankowym. I gdzie ujemna inflacja prawdopodobnie oznacza tylko tyle, ile oznacza – przejściowy lekki spadek cen, a nie prawdziwą deflację.

*

Autor jest profesorem ekonomii, wykładowcą w Szkole Biznesu Politechniki Warszawskiej.

 

Polityka 48.2014 (2986) z dnia 25.11.2014; Edukator ekonomiczny; s. 54
Oryginalny tytuł tekstu: "Straszna siostra inflacji"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Ja My Oni

Jak dotować dorosłe dzieci? Pięć przykazań

Pięć przykazań dla rodziców, którzy chcą i mogą wesprzeć dorosłe dzieci (i dla dzieci, które wsparcie przyjmują).

Anna Dąbrowska
03.02.2015
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną