Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Edukator Ekonomiczny

Sępy nad Buenos Aires

Argentyna tonie w długach

Sto lat temu Argentyna należała do najbogatszych krajów świata, dzisiaj jest biedniejsza od Polski. Sto lat temu Argentyna należała do najbogatszych krajów świata, dzisiaj jest biedniejsza od Polski. Marek Sobczak / Polityka
Trzynaście lat po bankructwie Argentyna nadal ma gigantyczne kłopoty finansowe. Jakie nauki płyną z argentyńskiej lekcji?
M.S./Polityka
materiały prasowe

Cambio, cambio! – te słowa, wypowiadane głośniej lub ciszej, słychać przez cały dzień w centrum Buenos Aires. Ulica Florydy, handlowy deptak, zamieniła się w raj dla cinkciarzy, którzy próbują zaczepiać przechodniów. Legalne kantory nie istnieją, a pieniędzy w banku wymieniać nie warto. Kto przyjeżdża z amerykańską gotówką, u cinkciarza może liczyć na 13, a nawet 14 peso za dolara. Oficjalny kurs to ok. 8,5 peso. Nic dziwnego, że nielegalny handel walutami w argentyńskiej stolicy kwitnie.

Jeden z cinkciarzy przedstawia się jako Diego i prowadzi do środka sklepu z butami. Trudno powiedzieć, czy jego właściciele więcej dziś zarabiają, handlując obuwiem czy walutą. Transakcja trwa chwilę i sto dolarów zamienia się w trzynaście banknotów, każdy o wartości 100 peso. Sprzedane przez turystę dolary też szybko znajdują nabywców, bo Argentyńczycy tylko w ten sposób mogą bez ograniczeń kupić dewizy. Kto może, pozbywa się peso, którego wartość zjada wysoka inflacja. Po transakcji Diego odprowadza klienta na ulicę, wręcza wizytówkę i poleca się na przyszłość. Czarny rynek walutowy, przypominający turyście z Polski czasy PRL, to jeden ze skutków opłakanej sytuacji gospodarczej Argentyny. Źródeł tego kryzysu jest wiele.

Bolesny upadek

Sto lat temu Argentyna należała do najbogatszych krajów świata, dzisiaj jest biedniejsza od Polski. Gdy Europa toczyła wielkie wojny, Argentyna cieszyła się pokojem, była światowym spichlerzem i zarabiała krocie na eksporcie żywności. Czasy dawnej świetności widać miejscami w Buenos Aires. To tam powstało w 1913 r. pierwsze metro na południowej półkuli, wznoszono wspaniałe pałace i projektowano z rozmachem bulwary, o jakich Europa mogła tylko marzyć. Jednak wiele lat fatalnie prowadzonej polityki ekonomicznej zniszczyło potęgę argentyńskiej gospodarki. Ludzie cierpieli z powodu zarówno ultraliberalnych, jak i populistycznych eksperymentów. Ich autorami były na przemian rządy demokratyczne i wojskowe, które prowadziły Argentyńczyków od jednego kryzysu do drugiego.

Gdy pod koniec lat 80. XX w. kraj spustoszyła kolejna fala hiperinflacji, nowy prezydent Carlos Menem postanowił uczynić z argentyńskiego peso silną walutę. Związał jego kurs z dolarem w relacji jeden do jednego i zaczął wabić zagranicznych inwestorów. Rząd nie mógł już, jak wcześniej, dodrukowywać pieniędzy, żeby zwiększać wydatki, więc zaczął pożyczać na zagranicznych rynkach. Lata 90. były wielką fiestą na kredyt, która w 2001 r. skończyła się katastrofą.

Sztywny kurs peso spowodował, że załamał się argentyński eksport. Jednak osłabienie peso oznaczałoby bankructwo, bo kraj nie miałby pieniędzy na spłatę ogromnych dolarowych kredytów. Na pomoc wezwano Międzynarodowy Fundusz Walutowy, który pożyczał Argentynie kolejne miliardy i radził, jak reformować gospodarkę. Do dzisiaj jego rola najczęściej oceniana jest tutaj krytycznie. Sami Argentyńczycy fundusz znienawidzili, obarczając winą za współudział w katastrofie i narzucanie nieskutecznych, liberalnych reform.

Ostatecznie kurs peso i tak trzeba było uwolnić, co na przełomie lat 2001–02 doprowadziło do niewypłacalności Argentyny, siódmej w ciągu ostatnich dwustu lat. To bankructwo określano jako największe w historii, bo dług Argentyny wynosił prawie 100 mld dol. Gospodarczej katastrofie towarzyszyły wielkie rozruchy społeczne, ucieczka prezydenta z pałacu w centrum Buenos Aires i przymusowa zamiana wszystkich oszczędności dolarowych, zgromadzonych w argentyńskich bankach, na peso. Przed uwolnieniem kursu dolar kosztował jedno peso, a tuż po nim aż cztery. Ludzie znów potracili znaczną część oszczędności, a miliony Argentyńczyków wpadło w ubóstwo.

Rozmowy nowych argentyńskich władz z wierzycielami były długie i trudne, ale stopniowo zaczęły przynosić efekty. Argentynie zależało na znalezieniu porozumienia z tymi, którzy pożyczyli jej pieniądze, bo chciała wrócić na międzynarodowe rynki i znów emitować obligacje państwowe. Jako pierwszy w całości został spłacony MFW. Argentyńskie władze chciały rozluźnić z nim kontakty, skoro, ich zdaniem, był współwinny finansowej katastrofy.

Znów bankructwo

W 2005 i 2010 r. udało się porozumieć z większością wierzycieli, którzy łącznie mieli ok. 93 proc. długów Argentyny. Zgodzili się na nowy harmonogram spłat i umorzenie prawie dwóch trzecich należności. Resztę rząd w Buenos Aires obiecał sumiennie spłacać. Jednak Argentyna miała pecha. Jej bankructwo przypadło na czasy chaosu na rynkach finansowych, a część amerykańskich funduszy inwestycyjnych (Argentyńczycy nazwali je sępami) postanowiła na tarapatach tego państwa zarobić. Wykupiły kolejne kawałki długu i nie chciały rozmawiać o ugodzie. I chociaż kontrolują raptem 7 proc. zadłużenia Argentyny z daty bankructwa, to wciągnęły kraj w jeszcze większe tarapaty.

Fundusze poszły z długiem do amerykańskich sądów. Pozwalała im na to konstrukcja obligacji z lat 90. W ubiegłym roku amerykański sędzia przyznał rację funduszom i nakazał Argentynie spłatę obligacji w całości. Rząd w Buenos Aires nie zrobił tego. Po pierwsze, Argentyńczycy uważają postępowanie amerykańskich funduszy za skandal i oskarżają Waszyngton, że to toleruje. Poza tym boją się, że gdyby całkowicie spełnili oczekiwania sępów, to pozostali wierzyciele cofną zgodę na umorzenie części długu. Z impasu na razie nie widać wyjścia. W połowie 2014 r. Argentyna zamroziła spłaty długu, a zatem formalnie znowu zbankrutowała. Tym razem obyło się bez wielkiej finansowej paniki, bo wszyscy byli przygotowani na taki krok. Co dalej?

 

Całe zamieszanie pokazuje, że nie istnieją jednolite międzynarodowe przepisy, które mówiłyby, jak postępować w przypadku bankructwa państwa. To nie firma, którą po prostu można zlikwidować, a jej majątek sprzedać na licytacjach. Przy argentyńskim bankructwie to polskie z lat 80. wygląda na poprowadzone niemal podręcznikowo. Nam szybko udało się wypracować porozumienie zarówno z rządami, jak i bankami komercyjnymi, które komunistycznej Polsce pożyczały pieniądze i szybko mogliśmy znów wrócić na międzynarodowe rynki. Argentyna ma dzisiaj dużo trudniej.

Po bankructwie wydawało się, że najgorsze już za Argentyną, bo wciąż pozostawała rolniczą potęgę. Należy do największych na świecie eksporterów soi i oleju sojowego, a także mięsa. Im żywność szybciej drożała, tym Argentyńczycy więcej zarabiali, sprzedając ją na cały świat. Wielu zdążyło zapomnieć o kryzysie, ale ten wrócił, gdy światowa gospodarka znowu popadła w kłopoty. Argentyna jako jedna z pierwszych odczuła to, bo eksport żywności zaczął przynosić coraz mniej pieniędzy, a rządząca krajem prezydent Cristina Kirchner zamiast zaciskać pasa postanowiła zwiększać wydatki socjalne i udawać, że nic złego się nie dzieje.

Dealer samochodowy sprzedaje orzeszki

Kredytów międzynarodowych Argentyna dzisiaj nie dostanie, więc politycy zarządzili dodruk pieniędzy. Teraz inflacja w tym kraju oficjalnie wynosi 10 proc. rocznie, ale w te dane nikt nie wierzy. Ekonomiści szacują, że co roku ceny rosną o 30–40 proc. Przy takiej inflacji peso powinno gwałtownie osłabiać się wobec dolara. Na to jednak rząd nie zezwala, każąc utrzymywać sztywny kurs bankowi centralnemu. W tym celu potrzeba dużych rezerw dewizowych. Tymczasem dolarów w skarbcu banku centralnego jest coraz mniej, bo zagraniczne inwestycje nie napływają, a peso nikt poza Argentyną nie chce kupować, uważając je za walutę bezwartościową.

Rząd argentyński wprowadził zatem kontrolę walutową. Obywatele mogą kupować po oficjalnym kursie na własny użytek tylko niewielkie ilości dolarów. Kto potrzebuje sporych kwot, ten musi iść do cinkciarzy, płacąc im dużo więcej. Zagraniczny urlop dla Argentyńczyków stał się luksusem, za to turyści z innych krajów chętniej tu przyjeżdżają, wymieniają pieniądze u cinkciarzy i nie narzekają na drożyznę. To oni są jednymi z głównych dostarczycieli dolarów dla argentyńskiej gospodarki.

Aby zniechęcić mieszkańców do sprowadzania towarów zza granicy przez internet, rząd nałożył ogromne podatki na takie zakupy. Eksporterzy żywności muszą transakcje przeprowadzać za zgodą państwa, które zabiera dolary, jakie dostają od zagranicznych kupców i przelicza na peso po niekorzystnym oficjalnym kursie. Jeszcze gorzej mają importerzy potrzebujący dolarów, których w kraju brakuje. Aby sprowadzić produkty zza granicy, powinni najpierw wyeksportować inne towary i w ten sposób dać argentyńskiemu państwu dewizy. Te przepisy doprowadziły do kuriozalnej sytuacji, w której importerzy samochodów kupują argentyńską żywność, a następnie eksportują ją za granicę. Dealer mitsubishi sprzedaje argentyńskie orzeszki ziemne, a importer subaru eksportuje karmę dla kurcząt. Sprowadzający bmw i porsche z Niemiec handlują ryżem, oliwkami i winem.

Oczywiście argentyńskiej gospodarce takie obchodzenie ograniczeń nic nie daje, więc rezerwy walutowe banku centralnego topnieją, inflacja rośnie, a rząd nieustannie podwyższa pensje, żeby zapobiec kolejnej społecznej rewolcie. Wszyscy czekają na koniec rządów pani Kirchner (jesień 2015 r.), bo widać, że nie ma ona pomysłu na zatrzymanie tej niebezpiecznej spirali. O wszystko tradycyjnie obwinia krwiożercze fundusze, ale widać doskonale, że Argentyna znowu pada ofiarą nieodpowiedzialnych polityków. Dla jej mieszkańców to, niestety, nic nowego.

Laureat Nagrody Nobla z 1971 r., Amerykanin Simon Kuznets (urodzony w Pińsku jako Siemion Kuźniec), powiedział kiedyś, że na świecie istnieją cztery typy gospodarek – rozwinięte, niedorozwinięte, Japonia i Argentyna. Tego kraju nie da się zaklasyfikować ani jako bogaty, ani biedny. Nie jest państwem rozwijającym się, ale na pewno nie spełnia też standardów kraju rozwiniętego. Ma warunki, żeby żyć dostatnio i spokojnie, ale podąża od jednego kryzysu do drugiego, żywiąc się krótkimi iluzjami prosperity. Nic nie wskazuje na to, żeby ten chaos, mogący być przestrogą także dla nas, szybko się skończył.

***

„Edukatory Ekonomiczne” ukazały się dotychczas w wydaniach POLITYKI: 51/10, 4/11, 9/11, 30/11, 35/11, 39/11, 43/11, 47/11, 51/11, 38/12, 42/12, 46/12, 50/12, 3/13, 7/13, 11/13, 43/13, 47/13, 50/13, 3/14, 8/14, 12/14, 17/14, 48/14, 50/14

 

 

Polityka 3.2015 (2992) z dnia 13.01.2015; Edukator ekonomiczny; s. 44
Oryginalny tytuł tekstu: "Sępy nad Buenos Aires"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kultura

Mark Rothko w Paryżu. Mglisty twórca, który wykonał w swoim życiu kilka wolt

Przebojem ostatnich miesięcy jest ekspozycja Marka Rothki w paryskiej Fundacji Louis Vuitton, która spełnia przedśmiertne życzenie słynnego malarza.

Piotr Sarzyński
12.03.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną